Nie ulega wątpliwości, że stronimy od trupów, jak i wszelkich obrazów cielesnego rozkładu. Jest to uzasadnione nie tylko przez nieprzyjemne wrażenia zmysłowe, ale również przez naszą kulturę, która na rozliczne sposoby wzmacnia w nas strach, wstręt i obrzydzenie przed takimi spotkaniami, klasyfikując je jako „nieczyste” i jako przedmiot tabu.
Historia religii zna jednak przypadki przekraczania tych granic. Najstarsze pisma buddyjskie wymieniają dwa główne kierunki praktyk mających pomóc w rozwoju duchowym mnichów i mniszek. Pierwszą z nich jest świadomość oddechu – temat ten nie potrzebuje dłuższego objaśnienia, bo w dzisiejszych czasach zyskał sporą popularność. Drugą (będącą poniekąd rozwinięciem pierwszej) jest pewne specyficzne wypracowywanie świadomości ciała. Brzmi to również znajomo, ale nic bardziej mylnego.
Zbiory pism takie jak Majjhimanikāya czy Dighanikāya, wchodzące w skład kanonu palijskiego, z pedanterią wymieniają różne „nieestetyczne” składniki, z których składa się człowiek: mięśnie, stawy, kości, krew, paznokcie, włosy, wszelkie wydzieliny, „mózgowa masa”, żółć, flegma itd. Zadanie buddysty to uświadomienie sobie własnej fizjologii, która jest w sposób fundamentalny „nieczysta”. W ten sposób dochodzi się do zrozumienia, że ciało „nie może być piękne”.
Wiele mówi w tej sprawie zabawna historia o cejlońskim zakonniku, opisana w Visuddhimagga, który miał być świadkiem ucieczki młodej, pięknej żony przed mężem. Mąż, widząc zakonnika, zapytał, czy widział on biegnącą ulicą kobietę. Zakonnik odparł, że nie wie, czy była to żeńska, czy męska istota, ale owszem, widział jakąś „wiązkę kości”.
Starożytni mnisi wyliczali również etapy procesu rozkładu cielesnego po śmierci: począwszy od sinienia, poprzez pożeranie przez wrony, aż do butwienia kości i obrócenia w pył.
Zdaniem badaczy, wiele sugeruje, że owa kontemplacja nie odbywała się tylko w wyobraźni, lecz również na ówczesnych cmentarzach.
Co miały na celu te ćwiczenia?
Z pewnością nie chodziło o zamiłowanie do makabry. Po pierwsze, podobne praktyki miały wyciszyć zmysłowe namiętności. Po drugie, uświadomić przypadkowy charakter ciała, które z tego właśnie powodu oraz przez swoją nieczystość nie może być siedliskiem jakieś nieśmiertelnej cząstki. Po trzecie, kontemplowanie śmierci w umyśle, zarówno cudzej, jak i własnej, miało pozwolić na opanowanie wiążących się z nią silnych (najsilniejszych?) emocji. Przezwyciężenie strachu i wstrętu – uczuć, które należało postrzegać jako duchowe ograniczenie, było konieczne w osiągnięciu „wewnętrznej wolności”. Nie chodziło tylko o obycie się ze śmiercią jako taką. Śmierć wyzwala emocje, a to umożliwia ich „obserwację”. Obserwacja zaś je „roztapia”, przezwycięża. Dopiero wypracowana umiejętność kontemplacji śmierci pozwalała na zaawansowaną medytację, pozbawioną emocjonalnych zakłóceń.
Chyba nie trzeba szczególnie tłumaczyć, dlaczego nie są to łatwe ćwiczenia i dlaczego trudno je zalecać naszemu społeczeństwu jako szybką metodę przezwyciężenia strachu przed śmiercią.
ilustracja: Joanna Grochocka