Czym są tytułowe „krzepiące narracje”, wszyscy dobrze wiecie – każdy w końcu ma coś, na czym się umie czy lubi oprzeć, sposób myślenia, który dodaje siły i energii. Mogą to być sprawy stricte stoickie, to znaczy wsparcie mogą stanowić dla nas konkretne narracje według nauczania stoików…, ale nie tylko o to tu chodzi.
Przykład najbardziej oczywisty: sięgnijmy pamięcią do młodych lat (albo nie tylko tych młodych), kiedy chcielibyśmy „być jak” bohaterowie oglądanych filmów czy przeczytanych książek. Chcieć „być jak” ten czy ów, to całkiem solidny sposób, by dodać sobie otuchy, siły i odwagi (o ile oczywiście nasz wzór wybieramy mądrze). Znany to sposób i przegadany – What would Jesus do? – ze wszystkimi nieskończonymi swoimi wariacjami, co by zrobił ten czy tamten, na pewno by znalazł rozwiązanie, nie poddałby się, nie zwątpił.
Nie musi to być odwołanie do konkretnego człowieka czy fikcyjnej postaci – w ogóle o wszystkie przydatne narracje tu chodzi, których są przecież nieskończone przykłady, a stoicyzm dostarcza przynajmniej połowę z nich. Komuś najbardziej pasuje myślenie w kategoriach rzeczy zależnych i niezależnych, komuś „skup się na teraźniejszym działaniu”, jeszcze komuś coś innego. Nie muszą to być tylko rzeczy ze stoickiego podręcznika: w głębszym sensie w stoickiej nauce o narracjach chodzi właśnie o tę prostą tautologię, że każda narracja, która jest przydatna, cóż, po prostu jest przydatna.
Problem w tym, że to wszystko jest niejako pierwszy etap. Nic tu bowiem się nie dzieje bezczasowo – każda narracja wyczerpuje się z czasem i traci swoją krzepiącą moc. Przynajmniej u mnie tak to działa: żadna pojedyncza narracja nie będzie działać wiecznie, one się zawsze wyczerpują, nudzą, tracą z biegiem tygodni swoją moc oddziaływania. I jest to oczywiście trudny moment, bo tym samym stajemy przed ryzykiem zwątpienia, stagnacji, jeśli nie zniechęcania czy wręcz – jak w moim wypadku – płytszego lub głębszego epizodu depresyjnego.
Ideałem byłoby więc – i to byłby etap drugi – umieć przeskakiwać, trochę jak w grze komputerowej, z platformy na platformę, z kry na krę, zanim ta poprzednia się rozpadnie czy roztopi. I umieć to zrobić w odpowiednim momencie, czyli właśnie zawczasu, zanim ta poprzednia przestanie nas podtrzymywać. Być mądrym przed zniechęceniem, przeskakiwać nad tymi dołkami demotywacji. Wiedzieć, gdzie skoczyć, i wiedzieć kiedy. Nie jest to łatwe, ja od razu przyznam, że ciągle się tego nie nauczyłem, ciągle tonę z każdą kolejną krą i ciągle wdrapuję się od nowa. To oczywiście też jest wysiłek stoicki, żeby nie dać się wciągnąć pod ten lód, ale nie jest to też ostatnie możliwe słowo.
Bo jest i etap trzeci, chyba najdoskonalszy i oczywiście najtrudniejszy. A więc umieć nie tyle w porę przeskakiwać na nową narrację, ile – mówiąc nieco abstrakcyjnie – mieć świadomość, że chodzi właśnie o odpowiednie skakanie. Chodziłoby tu o to, żeby umieć znajdować oparcie nie tyle w konkretnej opowieści o sobie, nie w konkretnej narracji, ile w świadomości, że one są dostępne i że można z nich skorzystać w razie potrzeby. Innymi słowy: mój „byt psychiczny” powinienem opierać na poczuciu, że on nie zależy od tego, co na zewnątrz mnie, ale od opowieści o sobie, którą przyjmę. I że mogę przyjmować taką, którą zechcę. I tym samym robimy pętlę: bo to jest przecież elementarna nauka stoicka.