„Woda wyciąga!” – powtarzają kolejne pokolenia dzieci, domagając się kolejnej porcji jedzenia na plaży. Otóż jest ona w stanie wyciągnąć o wiele więcej niż tylko kalorie – wydobywa z nas emocje i rozpuszcza je aż do pojawienia się błogiego spokoju.
Oczywiście zgadzam się z tym, że morskie terapie są wspaniałe, ale z drugiej strony okazuje się, że aby poczuć ulgę, wcale nie musimy zanurzać się w wodzie! Wystarczy, że przez chwilę posiedzimy sobie na brzegu. Nasz mózg to aż w 75% woda, nic więc dziwnego, że gdy znajduje się w pobliżu dowolnego, nie tylko morskiego, akwenu, nastraja się na (nomen omen!) przyjemne fale – przypomina dr Catherine Kelly, badaczka z University of Greenwich i autorka książki o dobroczynnym wpływie wody na nasze zdrowie psychiczne Blue spaces (Błękitne przestrzenie). Jej tezę potwierdzają badania. Jedno z nich, przeprowadzone w 2013 r. z udziałem 20 tys. osób, wykazało, że mieszkańcy wybrzeży – bez względu na to, czy jest to wybrzeże rzeki, jeziora czy morza – są o sześć „jednostek szczęścia” (ustalonych na użytek badania) wyżej niż żyjący w centrum miasta. Autorzy badania porównali tę różnicę do przepaści, która dzieli wyjście na szykowny wernisaż i szorowanie przypalonego garnka.
Pełne zanurzenie
To, że dla relaksu nie trzeba się zamoczyć, nie znaczy, że nie można. Nawet warto! I rzeczywiście dobrze jest jak najwięcej korzystać z ciepłych miesięcy, żeby nacieszyć się pluskaniem w dzikiej wodzie. Takie zanurzenie jest i przyjemniejsze, i bardziej ekologiczne niż kąpiel w domowej wannie. Jednak – tu znowu powołam się na dr Kelly – jeśli już zdecydujemy się na wannę, dobrze jest taki relaks wycisnąć do ostatniej kropelki! A to oznacza, że nie tylko moczymy plecy, ale także – o ile czujemy się z tym komfortowo – kilka razy zanurzamy głowę na parę sekund i wstrzymujemy oddech. W takim położeniu możemy posłuchać podwodnego świata, skupić się na zmysłowych doznaniach: cieple lub chłodzie, delikatnym falowaniu wody. „Kiedy pozostajemy zanurzeni, jesteśmy bardziej w naszych ciałach niż głowach” – mówi dr Kelly. Zanurzeni nic nie musimy „produkować” czy „osiągać”, leżymy spokojnie na dnie wanny, dopóki powietrza w płucach. To chwila odcięcia od umysłu, która jest dobrodziejstwem dla naszego układu nerwowego.
Jeżeli potrzebujemy czegoś zupełnie przeciwnego, czyli pobudzenia, wannę lepiej zastąpić prysznicem, a woda nie powinna być ciepła. Są różne szkoły. Można chłostać się strumieniem wody lodowatej, można też postawić na wodę chłodną, o pięć do siedmiu stopni chłodniejszą niż temperatura otoczenia. Zaczynamy od dosłownie kilku sekund i stopniowo wydłużamy ten czas do około 3 minut, przy czym proces ten może i powinien trwać parę miesięcy, a nie kilka dni. Czasem zaś wystarczy spryskać lodowatą wodą twarz. To pomocne zwłaszcza w chwilach wzburzenia lub o poranku, po zbyt krótkiej nocy.
A jeśli ani relaks, ani pobudzenie nam w głowie, tylko zwykły, błogosławiony odpoczynek? Polecamy wtedy sposób naszych babć i dziadków: moczenie stóp w misce bądź wiaderku. Woda powinna być letnia albo chłodna, można do niej dosypać łyżkę lub dwie soli (zwykłej kuchennej albo termalnej, czyli jodowo-bromowej, o regeneracyjnych właściwościach), a gdy dzień był naprawdę ciężki, to jeszcze wkropić trochę olejku rozmarynowego albo lawendowego. W naszych czasach babcine wiaderko można oczywiście zastąpić wodnym masażerem do stóp, ale – mówiąc szczerze – skutek będzie podobny.
Woda na głowę
Wody również dobrze jest posłuchać, co zaleca się np. tym pechowcom, którzy miewają kłopoty z zaśnięciem. Zamiast liczyć barany, mogą włączyć nagrania delikatnego wiosennego deszczu albo miarowych dźwięków morskich fal. A jeszcze lepiej po południu lub wieczorem wybrać się na dźwiękowy spacer nad wodę – skupić się na słuchaniu kojącego szumu i przy okazji przewietrzyć głowę.
Jesteśmy szczęściarzami – nie tylko możemy cieszyć się dostępem do morza (biedni Czesi!), lecz także mamy do wyboru jeziora, rzeki i strumyki. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy każdy letni weekend spędzać nad inną wodą. I wcale nie musielibyśmy jechać nie wiadomo jak daleko. Ktoś ceni spokój nieruchomego jeziora? Proszę bardzo. Ktoś woli rwącą rzekę? Nie trzeba długo szukać. Latem Polska puszcza do nas oczko setkami wodnych oczek i akwenów: los rzucił nas w naprawdę piękne miejsce na Ziemi.
Jak się czujecie, kiedy o tym czytacie? Nie tylko nurkowanie, ale nawet już samo myślenie o wodzie i otwartych przestrzeniach wprowadza umysł w stan bliski medytacyjnemu, można więc sobie w ten sposób pomóc w odnalezieniu spokoju. Pomyślcie o tym przez chwilę: woda, którą mamy w szklance, kiedyś zasilała oceany, spadała deszczem albo tryskała z głębi ziemi. Jesteśmy w niej zanurzeni, a ona przepływa przez wszystko i proces ten nie ustaje ani na moment.
O zbawiennym wpływie wody na emocje mówił już ojciec hydroterapii, proboszcz Kneipp. Do dziś w 80 z kilkuset państwowych niemieckich sanatoriów stosuje się jego metody lecznicze oparte na absolutnych podstawach: kąpielach, brodzeniu, korzystaniu z sauny i natrysków oraz piciu dużych ilości wody.
Wodą leczono już w starożytnym Rzymie. Właściwie od tamtych czasów instynktownie robimy to do dzisiaj. Warto mieć tego świadomość i pokłonić się jej – z szacunkiem.