Usłyszeliśmy z przyjaciółmi, że konopie wracają na polskie ziemie i też zapragnęliśmy zostać hodowcami. Nie wiedzieliśmy, że przyniesie nam to moc utrapień – ale i dużo radości.
Spółkę założyliśmy we troje: ja, mój mąż Aleksander i nasz przyjaciel Przemek. Jak tercet przyjaciół z Ziemi obiecanej, tyle że nie fabrykę zakładaliśmy, ale uprawę konopi. Nasiona dostaliśmy w poznańskim Instytucie Włókien Naturalnych i Roślin Zielarskich. Mieliśmy wyprodukować dla nich ziarno na rekultywację. Reszta plonu – kwiatostany i słoma – miała być do naszej dyspozycji i z góry postanowiliśmy przeznaczyć ją na olejek oraz beton konopny. Byliśmy pełni zapału i dobrych przeczuć.
Wczesną wiosną Przemek, który jest rolnikiem, przygotował ziemię – zaorał i nawiózł obornikiem.
Sialiśmy w maju. Wyobrażaliśmy sobie, że wyjdziemy na pole, sięgniemy do przytroczonej u pasa sakiewki i w późnowiosennym słońcu rozrzucać będziemy ziarna, ocierając pot z czoła w poczuciu uczciwie wykonanej