Ruch, rześkość powietrza, zalew światła, a przede wszystkim apetyt i otwartość na świat. Prosta i darmowa możliwość patrzenia jak najdalej w krajobraz, a przy tym zgoda na bycie w nim małym punktem – jednak patrzącym i myślącym. Esencja wakacji.
Żadne all inclusive ani wczasy w drogich kurortach, w których nie trzeba nawet wychodzić za płot, żeby się najeść i popływać, nie dadzą nam tego, co najważniejsze w wakacyjnym odpoczynku: możliwości patrzenia w dal – tę najdalszą, gdzie niebo styka się z wodą lub ziemią. I wspaniale pracującej wtedy wyobraźni, która za wszelką cenę chce się dostać za rozciągający się przed nami horyzont, podważyć jego linię, wejść za nią. Nieważne, czy patrzymy akurat z wierzchołka Kasprowego, ze ścieżki na Podlasiu – na roztaczające się pola zbóż – czy z plaży na wiejący nam w twarz zimnem i słoną wodą Bałtyk.
Wielkie wtajemniczenie
Kiedy to pojęłam, byłam w podstawówce; miałam 10 lub 11 lat. Mama zapisała mnie i moją starszą siostrę na kolonie do Dźwirzyna. To niewielka miejscowość letniskowa, z ulicami wysypanymi szarawym piaskiem i wyłożonymi betonowymi płytami, ciągnącymi się wprost spod drzwi naszego ośrodka aż po sosnowy las i plażę (przez cały turnus patrzyłam z zachwytem na swoje nowe, zapinane na rzepy klapki – stąd więc tak doskonała pamięć tych dróg). Żeby jednak dotrzeć do tego egzotycznie brzmiącego dla nas morskiego przysiółka, miałyśmy z siostrą przebyć niewyobrażalnie długą drogę: najpierw trzeba było jechać ponad godzinę autokarem do Bielska-Białej, a później 12 godzin pociągiem aż do samego letniska. A wszystko to dla Niego. Dla wyśnionego – ukołysanego w marzeniach naszych rodziców przez mroźne górskie zimy i materialne niedostatki PRL-u – Morza.
Dwie prawie już nastolatki, chude jak szczapy, pojechały więc na lipcowy turnus z głowami pełnymi tego, co powtarzali im w domu dorośli. Nie po to, by odpocząć od szkoły, opalać się, leżąc na farbującym ciało frotowym ręczniku, czy pozwolić rodzicom odsapnąć od wiecznego prania i gotowania, dając im wolność w postaci czasu na robienie po pracy przetworów, albo żeby pocałować po raz pierwszy chłopaka na dyskotece w rumiany policzek i ogolić sobie łydki tępą maszynką koleżanki (zamieniając – ku swemu przerażeniu – miękkie, dziecięce jeszcze włoski w szczecinę), ale by przeżyć coś wielkiego: prawdziwe wtajemniczenie. Przejść przez jedną z tych granic, za którą życie nie jest już takie samo. Przebyć jeden z najdłuższych być może w naszym życiu szlaków, zobaczyć nowy horyzont, nie górski: dotrzeć do Morza przez wielkie M.
Tak rozmawiali o tym dorośli w naszym otoczeniu: z przejęciem i szeptem, sami spragnieni widoków szerszych niż ciasne mieszkania oraz praca w systemie zmianowym. Po to przecież załatwiali nam od sąsiadów duże, wypłowiałe od słońca plecaki ze stelażem, a od ciotek wypraszali komplety letnich ubrań po kuzynach, żebyśmy w końcu mogły doświadczyć czegoś, co im samym dane było tylko w skrawkach albo w ogóle (mama miała jakieś mgliste wspomnienia z Sopotu ‒ z odkładanej latami podróży poślubnej jej brata, na którą wzięli ją w charakterze opiekunki nowo narodzonego synka; z kolei tata w dzieciństwie najdalej pojechał na wakacje do Julina, na Podkarpacie).
Ale kiedy dotarłyśmy wreszcie z siostrą do właściwego ośrodka kolonijnego – było ich wiele w Dźwirzynie – i przeszłyśmy tych kilkadziesiąt betonowych płyt i wysp pełnych brudnego piasku, jeden jedyny raz w nastoletnim życiu miałyśmy przyznać dorosłym rację.
Radość oczu
Patrzenie, a zwłaszcza patrzenie dalekie, ma szczególną wartość w ludzkim życiu, i to od początku naszego istnienia. Przed milionami lat pozwalało człowiekowi głównie przeżyć. Dostrzec niebezpiecznego drapieżnika, żeby w porę przed nim zwiać, ale też zobaczyć z kilkuset metrów zwierzynę łowną na obiad. Genetycznie jesteśmy więc przygotowani do patrzenia w dal. Książki czytamy stosunkowo od niedawna, ekrany zaś oglądamy jeszcze krócej. Nasze oczy nie są zatem przystosowane do patrzenia bliskiego, wpatrywania się w coś tuż obok nas i przed nami. Nasz wzrok ma zaprogramowane patrzenie pełne, angażujące mózg na całego. Takie aż po horyzont. Gdy mu tego brakuje, powstają choroby oczu i niedomaga psychika. Kiedy więc robi się wokół nas za ciasno, a widok świata zasłaniają nam przedmioty i zbyt blisko ustawione w pracy biurka, uciekajmy w dal – choćby wzrokiem.
Pamiętacie, jak Tatusiowi Muminka zachciewa się morza i w końcu całą rodziną wypływają na wyspę z latarnią morską, żeby tam spróbować życia? Dzieje się tak właśnie wtedy, gdy znajome otoczenie zaczyna mu się wydawać zbyt małe, duszne. Dolina Muminków kurczy się niebezpiecznie, mimo że wcześniej była ciepłym i dobrym miejscem. Trwa tam wówczas (to część pt. Tatuś Muminka i morze) wyjątkowo długi i trudny sierpień („Upał ogarnął dolinę i wszystko tkwiło w milczącym bezruchu, lekko zakurzone”). Tatuś boi się wielkich pożarów lasów, a rodzina przypomina mu nieprzyjazny krąg, który w nim samym podsyca ów ogień, wyzwala gniew i zmęczenie. Pewnego dnia bohater postanawia więc opuścić dom, nawet jeśli zamorska przestrzeń zdaje się początkowo niepokojąca. „Na zewnątrz świat był obcy i niepewny, a ciemność zdawała się sięgać coraz wyżej i coraz dalej” – pomyśli, a później i tak zabierze całą rodzinę na tę wyprawę.
To samo chcieli nam podarować, mnie i siostrze, rodzice, wysyłając nas w trwającą ponad pół doby podróż: z małej górskiej prowincji do małej morskiej. Ale kiedy wchodziłyśmy na wydmę tuż przed plażą – dwójkami, w długim szeregu, trzymając się za ręce–‒ coś faktycznie się z nami stało. Nigdy nie zapomnę szalonego bicia serca, krótkiego lęku pomieszanego z euforią, gdy usłyszałam (a jeszcze nie widziałam – to ważne napięcie tej chwili) ruch wielkiej nieznanej wody. Ten nieporównywalny z niczym innym dźwięk, który zawiera w sobie wszystkie elementy nadmorskiego świata i jego żywioły. Silne słońce, mocny wiatr, zimną wodę oraz piasek – raz mokry i ciężki, raz suchy i delikatny. Po latach wiem, że za każdym razem trzeba wchodzić w tę rzeczywistość powoli, ostrożnie oddzielając od siebie zmęczone zmysły (słuch od wzroku, wzrok od dotyku). Po to właśnie, by u kresu tej podróży stać się „czystym patrzeniem”. Doznać najważniejszej w życiu radości: prostej, mocnej „radości oczu”. Stać nad morzem, na górze, wśród polnych traw i „być samym czystym patrzeniem bez nazwy,/Bez oczekiwań, lęków i nadziei,/Na granicy, gdzie kończy się ja i nie-ja” – jak pisze Czesław Miłosz w pięknym wierszu To jedno.
I to jest właśnie esencja lata, najpełniejsze znaczenie słowa „wakacje”.