Marie Kondo – chyba przedstawiać nie trzeba, więc oczywiście przedstawię. Urodzona w 1984 roku w Japonii specjalistka od sprzątania, minimalizmu, porządkowania przestrzeni mieszkalnych i… życia. Zasłynęła książkami o sprzątaniu, które stały się globalnymi bestsellerami, a ostatnio pojawił się nawet serial o niej na Netfliksie. Stała się człowiekiem instytucją, a jej nazwisko symbolem pewnej metodologii, ba, ideologii sprzątania.
Jaka to ideologia? W największym skrócie: wyrzucić, oddać, usunąć wszystko, co się da. Przypomina mi to trochę to, co Gene Cernan pisał w swojej biografii o przygotowaniach do odlotu Apollo 17 z Księżyca: „[…] wyrzuciliśmy na powierzchnie niemal wszystko, co nie było przyśrubowane do pokładu”. Tam chodziło oczywiście o masę statku, który nie mógł być zbyt ciężki, żeby móc wystartować. Ale czy to naprawdę chodzi o co innego? My musimy pozbyć się z życia wszystkiego, co jest dla nas ciężarem. Organizacyjnym, ale i psychicznym. I co najważniejsze: astronauci z Apolla mieli oczywiście checklistę jasno wskazującą, które rzeczy trzeba wyrzucić za burtę. Tutaj checklisty nie ma – zdecydować musimy sami. A proces decydowania, co wyrzucić, a co zostawić, bardzo wiele nas nauczy o nas samych. Ta nauka przetrwa w naszych głowach dłużej niż porządek w naszym mieszkaniu.
Osobiście jestem trochę w zawieszeniu broni na Kondo-froncie. Mam wrażenie, że mnóstwa zbędnych rzeczy już się pozbyłem, ale… jeszcze więcej ujawniło swoją obecność w głębokich szafach i na zapomnianych stryszkach. Wiedza o tym, co posiadasz, jest jak wiedza w ogóle: im bardziej rozszerzasz wysepkę, o której wiesz, tym większy widzisz ocean, o którym nie miałeś nawet pojęcia.
I oczywiście – ileś spektakularnych odkryć i wyrzuceń. Gitara, która rozpadła się ze starości. Kaskada zużytych maszynek do golenia. Czek z czasów amerykańskich, 25 dolarów dla mnie. Szkoda, że wygasł w 2014 roku. Stosy wszelkich papierów, dokumentów, których nikt nigdy nie przeczyta. Góry książek, których wcale nie chcę. Wszystko out oczywiście. W ogólnym poczuciu zażenowania, że się to miało, że to w ogóle istniało. I to jest chyba doświadczenie każdego, kto flirtuje z Kondo: przedmiotów są nieopisane tony. Aż niepojęte, że te nasze mieszkania tyle mieszczą i nie zawalają się pod własnym ciężarem.
Jaka była najbardziej spektakularna rzecz, jaką znalazłem i musiałem wyrzucić? Oczywiście zbyt żenująca, żeby się tu przyznać. Ale drugie miejsce na liście też jest warte przytoczenia. Otóż, przetrzepując jaskinię śmieci pod zlewem, znalazłem stare środki czystości… tak stare, że przeterminowane. A warto pamiętać, że takie chemikalia mają termin ważności po kilka lat. Więc jest to niemałe osiągnięcie.
A teraz ostatnia rzecz, a tak naprawdę pierwsza i najsłynniejsza, czyli złota zasada Marie Kondo, wedle której należy decydować, czy daną rzecz wyrzucać, czy zostawić. Jeżeli się waham, jeżeli nie wiem, to muszę sobie zadać jedno bardzo ważne pytanie: czy ta rzecz budzi we mnie radość? Czy dotknięcie jej daje mi szczęście? Jeśli tak – zostawiam. Jeśli nie – wyrzucam.
Ta zasada jest bardzo niegłupia i choćby dla niej samej warto zajrzeć do Kondo. Oczywiście, nie ma ona wiele wspólnego ze stoicyzmem, bo u stoików to bynajmniej nie rzeczy zewnętrzne mają nam sprawiać radość. Ale warto spojrzeć tak: po pierwsze, ta zasada świetnie się sprawdza w praktyce – dzięki niej możemy faktycznie sprawnie decydować, co wyrzucić, a co zostawić. Ale jest i treść głębsza: ona zmusza nas do zastanowienia się, po co właściwie chcemy mieć te rzeczy. Jaką potrzebę sobie nimi zaspokoimy? Chęć posiadania? Gromadzenia? Lęk o to, że czegoś zabraknie? Lęk, że nasze życie będzie puste, jeśli pozbędziemy się przedmiotów? Pytanie o radość z przedmiotów dziwnie szybko staje się pytaniem egzystencjalnym.