Melancholik: człowiek z jesieni Melancholik: człowiek z jesieni
i
rycina Melencolia I, Albrecht Dürer
Pogoda ducha

Melancholik: człowiek z jesieni

Kamila Dzika-Jurek
Czyta się 10 minut

To z jesieni: z jej pełnego, dojrzałego środka, ale i małych, brązowych plamek, które w tych ciemnych miesiącach wkrótce pojawią się na owocach jako znak rozwijającego się zepsucia, pochodzi najbardziej tajemniczy typ temperamentu ludzkiego: melancholik.

Renesans uznawał melancholików za mózgowców, geniuszy. Ludzi o umiejętności wnikliwej obserwacji świata, kreatywnych, z pasją pochylających się nad księgami. Za melancholika uważał się m.in. Robert Burton, siedemnastowieczny angielski humanista, autor potężnej księgi – Anatomia melancholii. Melancholikiem określiliby siebie na pewno Rembrandt i Albrecht Dürer, autor obrazu Melencolia I. Do dziś ów miedzioryt jest uznawany za najsłynniejsze na świecie dzieło na temat melancholii. Figura anioła z tego obrazu – lekko pochylona do przodu sylwetka, z brodą podpartą na ręce – stała się na wieki uniwersalnym portretem melancholika: postaci zamyślonej, jakby pozbawionej fizycznej energii, mocno skupionej na swoim wnętrzu albo wręcz uginającej się pod jego ciężarem. Introwertyk? Pewnie, gdyby kilka wieków temu znano rozróżnienie na ludzi introwertycznych i ekstrawertycznych, to melancholicy byliby świetnym przykładem tych pierwszych.

rycina Melencolia I, Albrecht Dürer
rycina Melencolia I, Albrecht Dürer

Ale to nie sama skłonność melancholików do rozmyślań i ich postawa wycofania, wywołała rewolucję w teorii czterech temperamentów. Melancholicy niosą z sobą jakiś zagadkowy bagaż, naddatek, który sprawił, że przedstawiali się zawsze jako najbardziej tajemniczy spośród wszystkich typów ludzkich. Starożytni lekarze i filozofowie, jak Hipokrates (ojciec teorii czterech temperamentów) czy Arystoteles, obdarzali melancholików większą uwagą. Wyraźnie ich lubili, pisząc o nich w aurze niedopowiedzenia. Niczym morderca o pseudonimie Zodiak z filmu Davida Finchera pod tym samym tytułem – melancholik to do dziś nierozwiązana zagadka obok trzech pozostałych, dobrze sprofilowanych typów: choleryka, sangwinika, flegmatyka. Człowiek bez twarzy. Człowiek o zbyt wielu twarzach.

Mélas cholé

Przyczyną zamieszania stała się jedna substancja. W jej istnienie – w rozlewanie się jej gęstym, oleistym nurtem po całym naszym organizmie – wierzono aż do późnego Oświecenia. To ona miała robić, dosłownie, z ludzi melancholików. Hipokrates i Galen nazywali ją „czarną żółcią”. Mélas cholé, greckie słowo, którego używali w swojej praktyce lekarskiej i filologicznej, pozwala sobie niemal wyobrazić jego biologiczną postać.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kiedy czarna żółć stawała się zimniejsza, melancholik zmieniał się w marzyciela, w milczka, a kiedy się podgrzewała – wtedy wpadał w uniesienie, w manię. Jeśli był artystą albo lekarzem: sypał genialnymi pomysłami. Arystoteles pisał o czarnej żółci, że jest z natury zimna i nieujawniona, ale kiedy „przebierze w ustroju miarę, wówczas powoduje bezwłady, odrętwienia, stany przygnębienia lub lęki, gdy się rozgrzeje, wówczas wywołuje uniesienia radości, którym towarzyszą śpiewy, zachwycenia, otwarcie się ran i inne tym podobne przejawy”.

Czarna żółć krążyła w ludzkim organizmie, ale tylko do końca XVIII w. Coraz popularniejsze sekcje zwłok, m.in. słynnego doktora Tulpa (który ponoć opiekował się Rembrandtem podczas jego niedomagań z powodu melancholii), położyły kres dawnemu wyobrażeniu o wpływie tajemniczej substancji na człowieka. Dziś przypuszcza się, że czarna żółć to była po prostu krew wypływająca żyłą ze śledziony do wątroby, ciemniejsza od zwykłej, bo zawierająca rozpadające się czerwone krwinki. Śledzionę zresztą łączono z melancholią już od dawna – to ona miała być według Hipokratesa miejscem powstawania czarnej żółci. Jako „śledzienników” określało się malkontentów i hipochondryków. Dürer w liście do swojego lekarza naszkicował siebie z zaznaczonym miejscem na śledzionie. Jedni twierdzą, że jest w tym gest symboliczny malarza pokazujący jego melancholijną naturę, inni – że powiększona śledziona to po prostu objaw malarii, na którą autor Melencolii I prawdopodobnie zmarł.

Być z Saturna

Niezależnie, po której stronie tej historii jesteśmy, anatomów czy filozofów, ciemna substancja melancholików stała się legendą i ważnym fragmentem długiej opowieści o człowieku, która zaczęła się kilkanaście wieków temu i wciąż trwa. W 1964 r. powstała na temat tego mitu wspaniała książka – a właściwie księga – pt. Saturn i melancholia. Jej trzech autorów: Raymond Klibansky, Fritz Saxl i Erwin Panofsky, historyk filozofii i dwóch historyków sztuki, pokazali w niej postać melancholika jako przede wszystkim wielką metaforę ludzkiego losu. Uniwersalną i fascynującą figurę ludzką, uginającą się stale, w każdej epoce, pod ciężarem swego życia.

„Czarna żółć pozostawała przez wieki, a może i pozostaje nadal, najpełniejszym i najbardziej uogólnionym, syntetycznym przedstawieniem istnienia pogrążonego w smutku; najdoskonalszą intuicją pierwotną” – pisze Marek Bieńczyk w eseju Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty. Daje w nim wyraz tego, o czym już od wieków myśli się w odniesieniu do melancholików – oto zaklęta, głęboko ludzka historia, wychodząca znacznie dalej niż kwestia samego temperamentu. Melancholik to z jednej strony najbliższy monotonnej i smutnej egzystencji człowieka typ osobowości. Z drugiej: ma nad sobą cień nieprzeciętnej siły ducha i umysłu.

Starożytni uczeni, alchemicy i astrologowie, ów cień wiązali z Saturnem, odpowiednikiem greckiego boga Kronosa, największą i najbardziej zagadkową z planet. Bóstwo, które dawało swoim „dzieciom” – jak nazywano melancholików – nadwyżkę mocy, choć i potrafiło pogrążać je na długo w przyziemnych troskach. I to dosłownie, bo Saturn patronował rolnikom i siewcom, grabarzom i wszelkim społecznym wyrzutkom (włóczęgom, kalekom); był bogiem związanym z pierwotnym wyobrażeniem świętości ziemi. Ludzie urodzeni pod jego pieczą mieli mieć ciemną cerę, byli „chudzi, ogorzali, włochaci i żylaści”. Dla Ptolemeusza, astronoma, w saturniczną naturę melancholika wpisane były „najgorsze namiętności duszy: zawiść, gniew, zawziętość, podstępy, zasadzki”.

Złożona, dwoista natura Saturna stawała się naturą ludzi, którym ten smutny bóg patronował. Za melancholików uważano geniuszy: niezwykle wrażliwych i zadziwiających swoją spostrzegawczością. Dürer, który narysował patrzącego poza horyzont świata anioła, widział w melancholiku specyficzną postawę wobec życia: upartego trwania poza wartkim nurtem, myślicielstwa, które chroni się za wszelką cenę przed zgiełkiem świata. Tę samą pozę przybiera nie tylko starożytny filozof Demokryt na okładce wspomnianej księgi Roberta Burtona, ale i współczesny, genialny analityk rynku finansowego, dr Michael J. Burry w filmie Big Short w reżyserii Adama McKaya z 2015 r. Burry, który każdego dnia spędza przed monitorem komputera większość doby, nieprzerwanie analizując wahania słupków giełdy, jest dla swoich współpracowników potworem, ale my, widzowie, widzimy w nim nadprzeciętny umysł odkrywający straszną prawdę o amerykańskim systemie finansowym. Nieruchome prawe oko Burry’ego, oko ze szkła (w dzieciństwie dotknęła go „tajemnicza choroba”, której nazwy Burry w filmie nie zdradza; tak samo, jak nie mówi, dlaczego zrezygnował z praktyki lekarskiej) trochę przeraża, ale widz dzięki temu dostrzega w melancholijnym analityku – bohatera. Zazdrości mu tego, czego nie ma żaden z nas – jako sangwinik, choleryk czy flegmatyk – siły wyrwania się z systemu, życia poza fałszującym ludzkie życie obiegiem pieniądza.

Ludzie z jesieni

Istnieje jeszcze inna długa tradycja myślenia o melancholikach. Według niej są oni ludźmi dotkniętymi chorobą, okaleczonymi przez nadmiar czarnej żółci. Pod jej wpływem spowolnionymi albo wpadającymi w manię. Współczesna medycyna nadała tym chorobom swoje nazwy: depresja albo choroba afektywna dwubiegunowa. Ale Freud, który leczył swoich pacjentów z melancholii, pisał jednocześnie o ludziach już urodzonych melancholikami, dlatego że dla wiedeńskiego lekarza, tak samo, jak dla Hipokratesa, życie ludzkie i świat istniał jeszcze w cyklach. Melancholik w tym sensie wskazuje na istnienie czegoś w rodzaju ciemnej zapadni w „systemie” (w świecie), który przez dwa sezony (wiosnę i lato), działał w innym, szybszym tempie, a teraz spowalnia. Saturnijskie dzieci mają przypominać o orbicie sprawnie pracującego wszechświata, dla którego życie i śmierć to części tego samego. O tym sezonie, który przychodzi po lecie, przerabiając dojrzałe obrazy z ciepłego maja i upalnego lipca, w inną, gęstszą treść.

Melancholik byłby w tej kręcącej się wciąż po kole rzeczywistości kimś w pełni dojrzałym, mądrzejszym od innych typów ludzkich, a jednocześnie już nadpsutym, chowającym w sobie gorzką czerń – prawdę o życiu, które prowadzi do śmierci. W dawnej „intuicji pierwotnej” (Bieńczyk) temperament był związany z jednym z czterech etapów ludzkiego życia, czterech pór roku, humorów, żywiołów, etc.

W przypadku melancholika wszystkie one zawierają się w tym jednym słowie: jesień.

Czytaj również:

​​​​​​​Lato z cholerykiem ​​​​​​​Lato z cholerykiem
i
Ilustracja z książki „Quinta Essentia” przedstawiająca cztery typy osobowości, Leonard Thurneysser, 1574 r.; żródło: Wikimedia Commons (domena publiczna)
Złap oddech

​​​​​​​Lato z cholerykiem

Kamila Dzika-Jurek

Są chudzi („susi”), ale ich ciało to rezerwuar ogromnej energii. Według dawnych traktatów medyczno-astrologicznych cholerycy to lato zamknięte w ciele człowieka.

Jedna z najświetniejszych scen w historii polskiego kina (i odsłon polskiego YouTube’a) ma miejsce właśnie w lecie. Kobiety w sukniach i ze słonecznymi parasolkami, mężczyźni w jasnych garniturach – wszyscy biegną gdzieś w stronę wody; biegną, a właściwie wydają się frunąć, bo dynamika tej sceny jest oszałamiająca – tempo ustawia słynny walc Waldemara Kazaneckiego. Kiedy docierają nad wspaniały staw pełen lilii wodnych, Barbara, główna bohaterka Nocy i dni o niezapomnianej twarzy Jadwigi Barańskiej powie do stojącego obok mężczyzny: „Patrz, jakie piękne nenufary!”. I wtedy Józef Toliboski bez wahania wejdzie do gęstej, ciemnej wody. „Wszedł, jak stał, w rzekę, pogrążył się w nią do ramion i wrócił z naręczem ciężkich, białych kwiatów” – tak opisuje tę scenę w powieści Maria Dąbrowska. „Prawnik niewysokiego wzrostu, ale zgrabny” (w filmie: młody Karol Strasburger), jedyna prawdziwa miłość Barbary Ostrzeńskiej. Ale gdyby się przyjrzeć tej scenie z innego czasu, z głębi innej historii to Toliboski – w tym letnim pejzażu, z ciemnym, gęstym zarostem, w swoim „surowym świadectwie gotowości na wszystko” – wydaje się programowym cholerykiem. Tak przynajmniej wyobrażali sobie od wieków typ cholericus myśliciele i medycy. W ich pismach choleryk to ludzka postać lata. I nie była to dla nich tylko metafora.

Czytaj dalej