Czasem w niedoli najwięcej ulgi może nam przynieść spotkanie z nieznajomym człowiekiem.
Elee zmarła w pochmurny dzień na początku sierpnia. Tydzień poprzedzający jej odejście spędziłem w hospicjum u jej boku, trzymając ją za rękę w oczekiwaniu na nieuchronny koniec. Byliśmy ze sobą 13 lat i jeszcze kilka miesięcy temu zamierzaliśmy się razem zestarzeć. A potem w drugiej połowie stycznia Elee usłyszała diagnozę: zaawansowany nowotwór z przerzutami. Lekarze dawali jej dwa–trzy lata życia, jednak śmierć zabrała ją po zaledwie pół roku. Tamtego ranka zamknąłem za sobą drzwi hospicjum i poszedłem na śniadanie z jedną z przyjaciółek Elee.
Było chłodno. Słońce mozolnie przedzierało się przez chmury, a my siedzieliśmy w ogródku restauracji i jedliśmy jajka po benedyktyńsku. Dobrze było mieć towarzystwo, móc powspominać i pomilczeć razem z kimś, kto ją dobrze znał. Po śniadaniu pożegnaliśmy się, a ja wróciłem do pustego domu. Kot wyszedł mi na spotkanie. W minionym tygodniu prawie się nim nie zajmowałem. Teraz nasypałem mu karmy do miseczki i zaparzyłem sobie herbaty. Popijając ją, zastanawiałem się, co mam teraz ze sobą zrobić. Byłem zagubiony, skołowany, jakby kompas mojego życia nagle się popsuł. Nie chodziło wyłącznie o samo odejście Elee, lecz także o całkowitą utratę poczucia sensu.
Bez przyszłości
Duńska poetka Naja Marie Aidt tak pisze o żałobie: „Nie mamy wtedy nadziei, nie potrafimy sobie wyobrażać ani przeczuwać tego, co będzie. Nie jesteśmy w stanie wybiec do przodu w czasie choćby o godzinę, kwadrans czy sekundę. Nie jesteśmy zdolni niczego zaplanować. Tkwimy w czasie bez przyszłości”. Żałoba wycina dziurę w tkance świata. Odsłania nas, rozdziera. Sprawia, że przyszłość staje się niemożliwa, ponieważ w żałobie zwracamy się wyłącznie ku przeszłości. Kilka dni po śmierci Elee ktoś ukradł mi rower. Zostawiłem go pod dworcem, by załatwić kilka smutnych obowiązków: musiałem zamknąć konto bankowe Elee i odebrać z urzędu jej akt zgonu. Kiedy wróciłem na miejsce, okazało się, że zapięcie zostało przecięte, a rower zniknął. Nie był to najlepszy moment na kolejne przykre wydarzenie. („Złodzieju, który ukradłeś mi rower! – napisałem później w poście na Facebooku. – Mogłeś wybrać lepszy dzień. Mogłeś wybrać lepszy rower”). Nic jednak nie byłem w stanie zrobić. Wróciłem na piechotę do centrum, żeby napić się kawy i trochę się uspokoić. I właśnie wtedy, na głównej ulicy, zaczepiła mnie obca dziewczyna. Zbierała datki dla fundacji dobroczynnej, miała dwadzieścia parę lat i uśmiechniętą twarz optymistki. „Cześć! – Przywitała się. – Wyglądasz na sympatycznego człowieka. Możemy chwilę porozmawiać?” Zerknąłem na logo na jej kamizelce. Od razu rozpoznałem ten odcień różu: fundacja walki z rakiem piersi. Wmurowało mnie w ziemię. W gardle wezbrała mi panika. Tylko tego mi teraz brakowało.
„Wiesz coś na temat raka piersi?” – zagaiła. Poczułem, że nie dam rady. Nie teraz. Przez chwilę zamierzałem skłamać, zbyć ją czymkolwiek, odwrócić się i odejść. Potem jednak przyszło mi do głowy, by po prostu powiedzieć prawdę. „Tak – wydusiłem w końcu, po chwili wahania. – Moja partnerka zmarła w hospicjum parę dni temu”. Dziewczyna zamilkła na chwilę, by przyswoić tę informację, a potem spytała: „Jak miała na imię?”. Zupełnie mnie tym zaskoczyła. To najprostsze z pytań wydało mi się darem. „Elee” – odparłem. Uśmiechnęła się i dotknęła mojego ramienia. „Potrzebujesz się do kogoś przytulić” – oświadczyła. A potem objęła mnie i mocno uścisnęła. Słyszałem szelest jej plastikowej kamizelki. Ten uścisk wyrażał solidarność, wspólnotę w doświadczaniu trudów życia. „Dziękuję – wyszlochałem jej w ramię, przytłoczony emocjami. – Bardzo ci dziękuję”.
Ten obcy
W następnych latach często wracałem myślami do spotkania z tamtą dziewczyną, do tego, jak otworzyła przede mną ramiona. Zastanawiałem się nad tym, jak po rozpadzie czyjegoś świata dotyk obcej osoby może stać się pomostem do nowego początku. Okazuje się, że to właśnie w żałobie, gdy istnienie przyszłości nie mieści się nam w głowie, najbardziej potrzebujemy życzliwości nieznajomych. XX-wieczny filozof Emmanuel Lévinas przez większość życia rozmyślał o istocie spotkania z drugim człowiekiem, a także o konfrontacji z jego innością. Trudna, skomplikowana filozofia Lévinasa wiele zawdzięcza pracom jego nauczyciela, Edmunda Husserla, twórcy fenomenologii – metody filozoficznej, która próbuje odwzorować struktury ludzkiego doświadczenia. Dla Husserla fenomenologia miała być sposobem na umocnienie ludzkiej wiedzy, na uchwycenie jej podstaw.
Tak się jednak nie stało – zarówno zjawiska (czy jak wolał Husserl: fenomeny), jak i fenomenologów cechowała zbyt duża nieuchwytność, by można ją było łatwo ujarzmić. Mimo to fenomenologia stała się jednym z najbardziej inspirujących nurtów filozoficznych w XX w. i nie tylko. Punktem wyjścia do rozmyślań Lévinasa były Medytacje kartezjańskie Husserla (1931), które przetłumaczył na francuski wspólnie z Gabrielle Peiffer. W piątym rozdziale Medytacji… Husserl snuje rozważania o niezwykłości naszego doświadczania drugiego człowieka. Zdaniem filozofa zawiera ono bowiem zupełnie wyjątkowy element. Doświadczamy innych nie tylko jako obiekty w świecie, lecz także jako podmioty dla świata. Inni ludzie przemierzają go i doświadczają tak samo jak my, ale ich doświadczenia pozostają dla nas niepoznawalne. Właśnie dlatego Husserl pisze, że Inny „jest odzwierciedleniem mnie samego, a przecież nie jest odzwierciedleniem we właściwym sensie; jest on analogonem mnie samego, a przecież znowu nie w zwykłym znaczeniu słowa” [tłum. Andrzej Wajs].
Doświadczamy innych jako podmioty i przez to stanowią oni analogię nas samych. Nie mamy jednak dostępu do ich subiektywnego doświadczenia – w tym sensie drugi człowiek pozostaje dla nas radykalnym Innym. Przemyślenia Husserla stanowiły dla Lévinasa punkt wyjścia do medytacji nad innością i niepoznawalnością drugiego człowieka. Filozof przejął argument Husserla o mieszaninie bliskości i obcości w relacji z ludźmi i przekuł tę myśl w przekonanie o radykalnej wolności drugiego człowieka, jego immanentnej inności. Nawet jeśli jesteśmy w kontakcie z drugą osobą, nigdy nie mamy nad nią władzy – tłumaczył. Umyka nam bowiem pewna esencjalna treść, jej wewnętrzny świat. Inny na zawsze pozostaje poza naszym zasięgiem. W tym punkcie rozważań Lévinas dokonuje ciekawej wolty.
Relacja z Innym – pisze – to relacja z przyszłością. Inny „rozbija naszą sobość”. Dzięki temu wytrąca nas z kolein naszych dążeń i otwiera na nowe możliwości, idee, myśli, trajektorie […], których nigdy nie zdołalibyśmy odkryć samodzielnie. „Przyszłość to to, co inne – pisał w eseju Czas i to, co inne (1947). – Relacja z przyszłością to właśnie relacja z tym, co inne” [tłum. Jacek Migasiński]. Według Lévinasa nie istnieje nic równie przerażającego ani bardziej wyzwalającego. Nie musimy koniecznie w pełni zgadzać się z tą filozofią, by dostrzec, że Lévinasowi udało się uchwycić prawdę zwyczajną i tajemniczą zarazem: wytrącające nas z rutyny doświadczenie spotkania z nieznajomym człowiekiem, poznawania jego celów i dążeń, marzeń, myśli i nadziei, w pewnym sensie zawsze nam się wymyka. Nic dziwnego, że w zetknięciu z innymi ludźmi często oscylujemy między lękiem a fascynacją. Lęk przed obcymi – ksenofobia – jest w nas głęboko zakorzeniony. Nie wiemy, co nowo poznana osoba zamierza i do czego może się posunąć, a to czyni z niej potencjalne zagrożenie. Dlatego nieufność wobec nieznajomych uwidacznia się u człowieka już w okresie niemowlęcym, da się ją także zaobserwować u zwierząt. Koty na przykład często szukają kryjówki, gdy obcy ludzie wkraczają na ich terytorium.
Dwie drogi
Zwolennicy idei, że ksenofobia jest naszą wrodzoną i nieusuwalną cechą, zwykle pomijają istotny fakt: lęk to nie wszystko. Choć zazwyczaj obawiamy się obcych, tkwi w nas również pragnienie wychodzenia im naprzeciw, nawiązywania relacji i odpowiadania na próby kontaktu zainicjowane przez drugiego człowieka. Starożytni Grecy nazywali ten instynkt mianem filoksenii – upodobania do tego, co obce. Filoksenia to część nas, tak samo jak ksenofobia. Chociaż obawiamy się nieznajomych, jesteśmy też nimi zafascynowani. Ma to sens: niedawne badania wskazują, że mimo strachu większość naszych kontaktów z obcymi stanowi źródło pozytywnych doświadczeń. Poznawanie nowych ludzi zawsze zawiera element ryzyka. Jeśli jednak zdecydujemy się je podjąć, nagroda może być tego warta.
Moje spotkanie z dziewczyną z fundacji charytatywnej zawierało oba te elementy: ksenofobię – defensywny impuls, by zrobić unik przed przyjaznym przywitaniem, i filoksenię – głód kontaktu. Za tymi sprzecznymi siłami stoją dwa różne dylematy. Ksenofobia pyta: „Co się ze mną stanie?”, filoksenia zaś: „Czym się stanę?”. To drugie pytanie zawiera okruch nadziei, że możemy doświadczyć przemiany. Że być może – pewnego dnia, niebawem, jutro, już dzisiaj, w tej chwili – staniemy się kimś innym, niż teraz jesteśmy, wyzwolimy się z osaczających nas ograniczeń. Może właśnie dlatego owego popołudnia niedługo po śmierci Elee zwykły uścisk obcej osoby tak mocno mnie poruszył i na tak długo został mi w pamięci. Ponieważ w tamtej chwili spotkania z kimś spoza rzeczywistości mojego cierpienia i żałoby, gdy pozwoliłem, by filoksenia przeważyła we mnie nad ksenofobią, poczułem iskierkę nadziei na coś nowego. Tamtego popołudnia, gdy mój świat zatrzymał się w żałobie, ów krótki uścisk napełnił mnie ufnością, że przyszłość – ta niemożliwa do wyobrażenia przestrzeń, która zdawała się wówczas stracona na zawsze – może jednak nadejść.
Pierwotnie artykuł ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji „Przekroju”.