Czasem w niedoli najwięcej ulgi może nam przynieść spotkanie z nieznajomym człowiekiem.
Elee zmarła w pochmurny dzień na początku sierpnia. Tydzień poprzedzający jej odejście spędziłem w hospicjum u jej boku, trzymając ją za rękę w oczekiwaniu na nieuchronny koniec. Byliśmy ze sobą 13 lat i jeszcze kilka miesięcy temu zamierzaliśmy się razem zestarzeć. A potem w drugiej połowie stycznia Elee usłyszała diagnozę: zaawansowany nowotwór z przerzutami. Lekarze dawali jej dwa–trzy lata życia, jednak śmierć zabrała ją po zaledwie pół roku. Tamtego ranka zamknąłem za sobą drzwi hospicjum i poszedłem na śniadanie z jedną z przyjaciółek Elee.
Było chłodno. Słońce mozolnie przedzierało się przez chmury, a my siedzieliśmy w ogródku restauracji i jedliśmy jajka po benedyktyńsku. Dobrze było mieć towarzystwo, móc powspominać i pomilczeć razem z kimś, kto ją dobrze znał. Po śniadaniu pożegnaliśmy się, a ja wróciłem do pustego domu. Kot wyszedł mi na spotkanie.