Najpierw pojawili się pierwsi turyści. Potem narciarze. Ewa Dzieduszycka przecierała i jedne, i drugie szlaki. W Zakopanem z jej pamiętnika nikomu nie śniło się o kolejkach do wyciągu na Kasprowy i o pozowaniu do zdjęcia z niedźwiedziem na Krupówkach.
Byłam już dorosłą panną, kiedy w roku 1899 babcia uznała, że zwiedziwszy już kawał świata, powinnam poznać i kraj ojczysty. Jedziemy więc w lecie do Zakopanego w trójkę: babcia, Lela i ja. Nie była to jednak podróż tak łatwa jak obecnie, kiedy pociąg zawozi turystów prawie do podnóża gór. W owych czasach pociągi kursowały tylko do Nowego Sącza. Trzeba więc było wcześniej obstalowywać jakiś wehikuł, który by nas zawiózł aż na miejsce. Na szczęście mieliśmy znajomą, panią Kronhelmową, która była właścicielką pensjonatu przy Kościeliskiej, i ona posłała po nas bardzo komfortowy powozik. Trzeba było popasać w Chabówce, gdzie można było dostać obiad, a gdy konie należycie wypoczęły, puszczano się w dalszą drogę.
W ten czas Zakopane było jeszcze bardzo mało uczęszczane, wskutek braku komunikacji, a o turystyce też mało kto z gości myślał. Największym wyczynem sportowym była wówczas wycieczka do Doliny Strążyskiej czy do Kościeliskiej. Zresztą nie można się temu bardzo dziwić, bo brak możliwych dróg utrudniał wszystkie dalsze spacery. Turystyka wysokogórska była jeszcze wtedy niemodna i na palcach można było porachować śmiałków, którzy się puszczali w góry na parę dni. Schronisk było niewiele i gdy noc zaskoczyła turystę, szczęśliwy był, jeśli udało mu się przenocować w jakimś góralskim szałasie lub w zagrodzie, pomiędzy krowami.
Goście w naszym pensjonacie o żadnej turystyce nie myśleli. Bawiono się wesoło w domu, tańczono, grano w rozmaite gry towarzyskie, przyjmowano gości z innych pensjonatów.
Stałym towarzyszem zabaw był kuzyn nasz Jaś Szembek, późniejszy wiceminister spraw zagranicznych. Był szalenie gruby i dawał nam prawdziwe koncerty w pochłanianiu nieprawdopodobnej ilości ciastek, które popijał sześcioma filiżankami czekolady. Siostra jego, Anna, była wyjątkiem w tej całej kompanii. Ona jedna, ku niemałemu zdziwieniu całego towarzystwa, wypuszczała się z młodszym swym bratem w góry. Pamiętam, jak raz wieczorem wróciła do domu z szalonej wycieczki do Morskiego Oka, w podartych bucikach, ochlapanej spódnicy, cała mokra od deszczu, który ich złapał po drodze. Wyglądała jak nieboskie stworzenie, nie mogła mówić ze zmęczenia i wzbudziła wielką litość u wszystkich gości z pensjonatu.
My nie byłyśmy tak przedsiębiorcze i pewnego dnia puściłyśmy się furką tylko do Doliny Kościeliskiej. Ale i to była wyprawa nie lada. Ponieważ furka trzęsła niemożliwie po kamieniach, wielkich jak głowa ludzka, po wybojach i korzeniach i groziła w każdej chwili wywróceniem, wolałyśmy już iść piechotą cały czas. Zwiedziwszy wszystkie atrakcje tej cudownej doliny, wracałyśmy ledwie żywe do domu, dając spokój dalszym sportowym wyczynom.
Bardzo częstym gościem w naszym pensjonacie był znany wówczas poeta, Kazimierz Tetmajer. Choć jako mężczyzna był okropnie brzydki, lubiłam z nim nieraz długo rozmawiać, siedząc na kanapce na werandzie. Podług mnie był on dziwną mieszaniną polotu poetyckiego i bardzo wulgarnego nawet poglądu na świat, a przede wszystkim na kobiety. Zgorzkniały i zniechęcony do ludzi, nie był wesołym kompanem. Pełen ironii i złośliwości, każdego odsądzał od czci i wiary. Sąd jego o ludziach był nieraz bardzo trafny i zaskakujący, ale pozostawiał jakby niesmak i musiałam go nieraz mitygować w jego zbyt drastycznych wypowiedziach o otaczającym go świecie.
Goście pensjonatu twierdzili, że on zawsze przychodzi tylko do mnie i dokuczali mi złośliwymi docinkami. Nie myślę, że przychodził tylko po to, aby ze mną rozmawiać, ale prawie zawsze znajdowaliśmy się we dwójkę na werandzie, pogrążeni w zażartej dyskusji. Na pożegnanie, gdy już wyjeżdżaliśmy, przyniósł bardzo ładny wiersz, który wpisał mi do albumu. Na tym skończyła się nasza znajomość. Jeszcze parę razy pisał do mnie na wieś i nawet nie pamiętam, z jakiego powodu urwała się nasza korespondencja. Z nastaniem zimy porwał mnie wir wielkiego świata, potem wyszłam za mąż i nigdy go już więcej nie widziałam.
Drugą osobistością, bardzo wówczas znaną i cenioną, był malarz Axentowicz, którego też poznałam w naszym pensjonacie. Ten znów był całkiem innego usposobienia. Zawsze niefrasobliwy, wesoły, pełen konceptów i dowcipny, bardzo lubiany był w towarzystwie. Namalował raz dla mnie akwarelę, mój portrecik, tylko chyba bardzo pochlebny, bo to była śliczna główka dziewczęca, wcale do mnie niepodobna. Pewnego dnia urządził u siebie wesołą wieczorynkę i zaprosił nas na kolację. Tańczyłyśmy wtedy ochoczo do późnej godziny. Wtedy pierwszy raz wypiłam parę kieliszków doskonałego likieru i – o zgrozo! – wypaliłam papierosa, po którym musiałam szybko zagryźć miętowe cukierki, by babcia nie poczuła ode mnie zapachu dymu. Tego wieczoru poznałam Henryka Sienkiewicza, ale tak byłam zaskoczona na jego widok, że nie śmiałam słowa przemówić, wpatrywałam się tylko w niego jak w obraz i snuły mi się przed oczami nieśmiertelne postaci Skrzetuskiego, Kmicica, Zagłoby. Przypomniałam sobie, jak jeszcze dzieckiem będąc, leżałyśmy z siostrą na dywanie, rozkładały na nim gazety, w których drukowany był Potop, i z zapartym tchem czytałyśmy pierwsze wydanie tego arcydzieła. Bo choć później znalazło się wielu krytyków, którzy starali się pomniejszyć wartość tych dzieł, wykazując nieścisłość podawanych historycznych faktów, to słowa ich przebrzmiały i przeminęły z wiatrem, a wartość literacka powieści i emocjonalna w podaniu fabuły pozostała niezmienna dla wielu jeszcze pokoleń.
Tego wieczoru poprosiłam naszego gospodarza, aby podsunął zgrabnie Sienkiewiczowi mały albumik, który zawsze ze sobą nosiłam, prosząc go o autograf. Poczciwy Sienkiewicz spojrzał tylko na mnie, gdy mu Axentowicz pokazał, do kogo album należy, i śmiejąc się, kiwnął do mnie ręką. Wpisał mi tam parę dowcipnych powiedzonek, których, niestety, nie potrafię już powtórzyć, bo album ten wraz z wieloma moimi skarbami spłonął w pierwszej wojnie światowej.
Zaruski wymachuje kijkiem
Około 1907 roku, a może i wcześniej, Zakopane nabrało w zimie nowego uroku, bo zaczęli pokazywać się pierwsi narciarze i sport ten wkrótce opanował wszechwładnie cały świat. Ja pierwszy raz zetknęłam się z nim przez artykuł w „Autour du Monde”. Na kilku stronicach tego najpopularniejszego wówczas w Europie magazynu jakiś turysta szwedzki, a może norweski, opisywał sposoby sporządzania ski. Perspektywa opanowania nowego sportu, o którym autor artykułu wyrażał się z zachwytem, pociągała mnie jak magnes. Zorganizowałam więc naradę „wojenną” z jezupolskim stelmachem, której owocem były dwie piękne, ostrodziobate, z wysoko wygiętymi czubkami deski. Jak je jednak przytwierdzić do nóg? Polecana przez autora z „Autour du Monde” uprząż długorzemienna była zbyt skomplikowana i trudna do wiązania. Omotana ponadmetrowym rzemieniem szybko zrezygnowałam z naśladowania Eskimosów (autor zapewniał, że to właśnie Eskimosi posługują się takim wiązadłem). Rada w radę przybiliśmy do desek stare ogromne buty, ucięte poniżej kostek, do których weszłam w swoich „walonkach”, przywiązując nogi dwoma paskami. Ciężkie to było wszystko razem, ale ski przynajmniej nie spadały z nóg po kilku krokach, jak to miało miejsce przy innych kombinacjach.
Teraz należało tylko nauczyć się jeździć! Pierwsza wyprawa w pobliskie górki, tzw. Ścianki Dniestrowe, przyniosła fiasko. Moje ski nie chciały skręcać. Jechały sobie cały czas prosto i nie pomagało najintensywniejsze opieranie się na kiju, jak to zalecał skandynawski mistrz z francuskiego magazynu. Po kilku próbach byłam gotowa rzucić te drewniane narzędzia tortur w kąt. Ale kiedy pojechałam z dziećmi do Zakopanego, zobaczyłam prawdziwe ski, które Mariusz Zaruski właśnie przywiózł z Tyrolu. Były to deski podobne do moich, tylko w miejscu przemyślnych buciorów miały niezwykle skomplikowaną maszynerię z żelaza, pasków, sprężyn, śrubek i sprzączek, zwaną „wiązaniem Zdziarskiego”. O zrobieniu podobnego cuda systemem domowym naturalnie nie było mowy. Kupiłam więc narty i jeden długi kij i przyłączyłam się do ekipy, którą codziennie szkolił mistrz Zaruski. O ile sobie dobrze przypominam, to było na Antałówce. Zaruski w pelerynie, w tyrolskim kapelusiku, z wysuniętą w przód oszronioną bródką wymachiwał ostrym kijem jak wiosłem, pokazując trudne łuki alpejskie i telemarki, a my, śladami mistrza tarzaliśmy się w śniegu, nie mogąc zrozumieć, na czym polega cudowna tajemnica skrętu. Mokra, oblepiona śniegiem, wróciłam do domu już niemal po ciemku, zupełnie zniechęcona do ski. Ale na drugi dzień już poszło lepiej. Zrobiłam wreszcie łuk alpejski w lewo. Następnego dnia skręciłam także w prawo, a pod koniec nauki zrobiłam cudną wycieczkę przez Przysłop Miętusi do Smerczyńskiego Stawu i Zaruski orzekł, że jestem już przygotowana i godna zdobywania zimowych górskich szlaków.
Nigdy nie zapomnę bajkowego powrotu ze Smerczyńskiego Stawu do Zakopanego. Noc była księżycowa, mroźna i bez wiatru. Sunęło się cicho po lekkiej pochyłości, słychać było tylko, jak narty śpiewały po zamarzniętym śniegu, a drzewa okryte srebrzystą okiścią tworzyły feeryczną dekorację tej bajecznej sceny. Tak rozmiłowałam się w tym cudownym sporcie, że uprawiałam go namiętnie aż do wybuchu drugiej wojny. Gdy tylko spadł pierwszy śnieg, uganiałam się po naszych lasach i górach, przemierzałam na nartach karpackie zbocza i widziałam jak co roku sport ten się rozwijał. Bo gdy w pierwszych latach spotykałam w Worochcie niewielu zapaleńców, to po pierwszej wojnie góry te roiły się od narciarzy, bo i tereny karpackie najlepiej nadawały się do uprawiania białego szaleństwa.
Wiozą Karłowicza
Zakopane z każdym rokiem coraz bardziej się rozwijało. Nie było naturalnie tym, czym jest dzisiaj, zimową stolicą Polski, centrum zimowych sportów na europejską skalę, ale roiło się już od amatorów białego szaleństwa. Kto tylko mógł na parę dni oderwać się od pracy, pędził z nartami do Zakopanego. Można tam było spotkać narciarzy z całej Polski, jednak ci, którzy wybierali się na dłuższe wycieczki w góry, byli otaczani nimbem bohaterstwa, bo na ogół turyści zadowalali się bliższymi stokami i pędzlowali po Antałówce, Gubałówce czy Reglach. A i tak podziwiano ich dzielność.
Pojechałam tam jeszcze w roku 1909. Był to niestety ostatni mój wyjazd z nartami do Zakopanego. Tych parę lat, które pozostały do wybuchu wielkiej wojny, obfitowało w wiele niespodziewanych i różnorakich wypadków – smutnych, bolesnych i także urozmaiconych.
Ale na razie nie przeczuwając, co mnie czeka, jeździłam beztrosko po zakopiańskich stokach, rozkoszując się słońcem, cudownym śniegiem i swobodą.
Dnia jednego, gdy wybrałam się do Czarnego Stawu, byłam mimowolnym świadkiem tragicznego wydarzenia. Na Hali Gąsienicowej ujrzałam nagle kilkunastu górali, którzy wracali od stawu i ciągnęli na linach saneczki czy też narty, na których leżał ktoś zawinięty w brezentowe prześcieradło.
Ponieważ znałam niektórych spośród tych górali, spytałam się Staszka Gąsienicy, mego towarzysza zimowych i letnich eskapad, jaki to wypadek zdarzył się w górach. Dowiedziałam się, że wiozą Karłowicza, którego lawina zasypała w pobliżu Czarnego Stawu. Szukali go długi czas w śnieżnym nasypie, który zleciał z pobliskich gór. Natrafili naprzód na narty, a dopiero po długich wspólnych wysiłkach udało im się odgrzebać nieszczęsnego narciarza.
Wieźli go teraz do Kuźnic, gdzie w szkole gospodarskiej, prowadzonej przez panią Zamoyską, mieli próbować jeszcze przywrócić go do życia w gorącej kąpieli.
Wstrząśnięta tak strasznym wypadkiem, pojechałam na dół za nimi, chcąc się dowiedzieć o rezultacie ich usiłowań. Ponieważ znałam panią Zamoyską, przeczekałam u niej jakiś czas. Niestety dowiedziałam się, że wszelkie usiłowania były daremne, tyle tylko uzyskali, że mogli mu rozprostować ręce i nogi, które były pokurczone i powykręcane.
Nazajutrz czy na trzeci dzień odbył się pogrzeb, a właściwie odprowadzenie zwłok jego na dworzec. Towarzyszyły im tłumy ludzi. Całe Zakopane pragnęło uczcić zdolnego kompozytora i dało wyraz swym uczuciom, żegnając go podczas ostatniej podróży.
Malczewski traci przyjaciela
Przez cały okres pierwszej wojny światowej Zakopane było najbezpieczniejszym schronieniem dla uciekinierów. Najgroźniejszymi terenami walki, które właśnie najwięcej ucierpiały, były wschodnie wówczas tereny Polski. Na naszych ziemiach wrzały nieustające bitwy. Kraj wyglądał jak jedno wielkie pobojowisko. Pola zniszczone przez rowy strzeleckie, wsie popalone, lasy wyrąbane, ludność wyemigrowała do Czech i na Morawy. Wiecznie kotłowały się wojska, wrzały zacięte bitwy. Gdy jedni posuwali się naprzód, to uciekający starali się wszystko zdemolować, aby przeciwnik zastał same zgliszcza i popioły. Ale fortuna kołem się toczy – więc ci, co wyparli nieprzyjaciela, musieli znów przed nim uciekać, a przedtem trzeba wszystko, co jeszcze pozostało, wysadzić w powietrze, zniszczyć, zdemolować. I taki nieustający makabryczny taniec trwał w naszych stronach przez cztery lata. Skończył się, gdy już nie pozostało nic, co by można jeszcze unicestwić.
A my po wielu perypetiach i postojach dojechaliśmy nareszcie do Zakopanego. Udało się wynająć na Bystrem przyjemny domek góralski, […] mąż mój, jak tylko nas usadowił, pośpieszył w świat, kupować dalej konie dla wojska. Zaczęły się właśnie wakacje i do naszego domku sprowadziła się młodzież – Julek z Kalksburga, Nela z Krakowa z klasztoru i Anka Wodzicka, córka Marylki – malarki.
Nęciły nas góry i zaczęliśmy codzienne wycieczki. Poznaliśmy wtedy Tatry gruntownie. Przyłączył się również kuzyn nasz, Rafał Malczewski, syn Jacka. Znał Tatry doskonale i był znakomitym przewodnikiem. Ciągnął nas po najbardziej karkołomnych szczytach, które dla niego były zabawką, a nas nieraz przejmowały grozą. Mnich, Mięguszowiecki, Fajki, Grań Kościelca to były dla niego tylko emocjonujące spacerki. Tak było do momentu, gdy umyślił sobie zdobyć południową ścianę Zamarłej Turni od strony Pustej Dolinki. Pokonanie tej niemożliwej do zdobycia ściany nęciło najbardziej zapalonych taterników. Malczewski wraz ze swym przyjacielem Bronikowskim wybrali się tam pewnego dnia, aby zdobyć sławę, tak kuszącą każdego alpinistę. Nie było już nas wtedy w Zakopanem, ale gdy opowiadał nam potem o tej tragicznej wycieczce, jeszcze trząsł się na wspomnienie straszliwej nocy, podczas której wisiał, uczepiony haka wbitego w skałę, gdy jego towarzysz leżał – już martwy, rozbity o głazy Pustej Doliny. Dopiero rano słynny wówczas ratownik Oppenheim wraz ze współtowarzyszami wyratował go, rzuciwszy mu linę ze szczytu turni.
Rafał tak przeżył ten wypadek, że raz na zawsze straciliśmy w nim kompana i doświadczonego przewodnika po turniach i szczytach.
Zajął się literaturą i sztuką. Był bowiem nie tylko taternikiem pierwszej klasy, lecz i pisywał w gazetach, i był malarzem samoukiem. Choć miał takiego sławnego ojca, nigdy ani od niego, ani w żadnej szkole nie uczył się rysunków. Mimo to miał do pędzla wielkie zamiłowanie, więc chodził często w góry ze skrzynką z farbami i z płótnem i malował zawzięcie. W tych czasach takie amatorskie malowidła, urągające wszystkim zasadom perspektywy, budziły tylko śmiech. Teraz budzą zachwyt i mają olbrzymie powodzenie. Pamiętam, że wstąpiłam do niego, bo chciał mi koniecznie pokazać płody swego talentu. Weszłam do pokoju, gdzie stały pod ścianą skończone już obrazy.
– Jak ci się podobają? Powiedz otwarcie – pytał mnie dumny ze swej pracy.
– Wszystko dobrze – odpowiedziałam zażenowana. – Tylko dlaczego te obrazy stoją do góry nogami?
Trzeba było chyba schować zdanie o tym malarstwie dla siebie, a artystę upewnić, że jego dzieła są pełne wdzięku i oryginalności.