Jesienią taplają się w błocie Beskidu Niskiego, wiosną mierzą się z legendą Biegu Rzeźnika, latem smażą mózgi na tatrzańskich szlakach, robią to nawet zimą w Karkonoszach. Niestraszne im odległości, deszcz, śnieg, upał, zmęczenie ani ból. Polacy pokochali bieganie w terenie i coraz chętniej zamieniają miejski asfalt na naturalne ścieżki. Moda to czy powrót do korzeni? Ruszmy za nimi i sprawdźmy, o co w tym trailu biega.
Kilka lat temu wydawało się, że bieganie w Polsce czeka świetlana przyszłość. Wzrost frekwencji na największych imprezach zdumiewał organizatorów, biegaczy i marketingowców. Doszło do tego, że na Półmaratonie Warszawskim przesunięto lokalizację startu, bo ostatni biegacze w kolejce ruszali na trasę kilkadziesiąt minut za pierwszymi – uczestników było tak dużo, że mostowi Poniatowskiego zabrakło przepustowości i powstał gigantyczny zator. Gdy zwycięzcy zbliżali się do mety, wolniejsi biegacze dopiero stawiali pierwsze kroki na stołecznym asfalcie. Bieganie było łakomym kąskiem, samograjem i wydawało się, że do biegowego tortu będzie można w nieskończoność dokładać kolejne smakowite warstwy. Pojawili się wielcy sponsorzy a w ślad za nimi ogromne pieniądze. Bieganie już nie było obciachem, wręcz przeciwnie – stało się cool. Skoro biegali Dorociński, Sadowska, a nawet raper Mezo, to wszyscy inni też chcieli spróbować. W motywacji pomagało Endomondo, a w sukurs przychodził Facebook – wystarczyło opublikować wpis ze zdjęciem z treningu i już znajomi upewniali