Powiedzmy to jasno: nie jest łatwo znaleźć fanatycznego kibica bobslejów albo saneczkarstwa, o kombinacji norweskiej nie wspominając. Nawet oglądanie Małysza (pardon, skoków) przy niedzielnym obiedzie szczyt popularności ma już za sobą. Ale dzięki zimowej olimpiadzie raz na cztery lata sportowcy rywalizujący na śniegu i lodzie przebijają się na pierwszy plan. I nie chodzi tylko o gwiazdy. W igrzyskach najlepsze jest to, że dla jednego sukcesem będzie tylko zwycięstwo, dla innego – miejsce w pierwszej dziesiątce, a dla jeszcze innego – dojechanie do mety. Sympatię kibiców zdobywają nie tylko ci, którzy kończą zawody ze złotymi medalami. Czasami najlepsze olimpijskie historie mają do opowiedzenia ci, którzy stoją bardzo daleko od podium.
Pita Taufatofua
Bohaterem został już dwa lata temu. Utaplany w olejku, z tradycyjną przepaską na biodrach był chorążym reprezentacji Tonga podczas otwarcia letnich igrzysk w Rio de Janeiro. Natychmiast został gwiazdą. To, że w udział w zawodach zakończył po pierwszej walce – brał udział w turnieju taekwondo – nie miało żadnego znaczenia, ani dla internautów, ani dla telewidzów, ani dla czytelników. Do Pjongczangu Taufatofua pojechał jako biegacz narciarski i, mimo minusowej temperatury w czasie ceremonii otwarcia, wystąpił w takim samym rynsztunku jak w Brazylii. A potem zajął 114. miejsce w biegu na 15 km stylem dowolnym. Na metę wpadł 23 minuty po zwycięzcy, ale wyprzedził aż pięciu rywali. Jak mówił, plan wykonał w stu procentach. Po pierwsze, chciał dobiec, zanim organizatorzy zgaszą światło nad torem, po drugie: zależało mu na tym, by nie wyrżnąć w jakieś drzewo.
Albin Tahiri
Z zawodu jest dentystą. Urodził się w Słowenii i lepiej mówi po angielsku niż po albańsku, ale to właśnie dzięki niemu nad stadionem olimpijskim w Pjongczangu powiewała – pierwszy raz podczas zimowych igrzysk – kosowska flaga. Najmłodszy kraj Europy zadebiutował na ostatnich igrzyskach w Rio i nawet cieszył się ze złotego medalu, za sprawą dżudoczki Majlindy Kelmendi. Do Korei Południowej nie wysłałby jednak żadnego sportowca, gdyby nie Tahiri. On sam zdecydował, że woli reprezentować ojczyznę ojca (matka jest Słowenką) i zapracował na start w narciarstwie alpejskim.
Jego najlepszym wynikiem jest 37. (czyli ostatnie) miejsce w kombinacji. To wciąż nie lada wynik, ponieważ zawodów nie ukończyło aż 28 zawodników, w tym złoty medalista w zjeździe Aksel Lund Svindal. Tahiri zapowiada, że będzie kontynuował karierę do igrzysk w Pekinie w 2022 r. Przygotowania sfinansuje z zysków z prywatnego gabinetu dentystycznego.
Ester Ledecká
Historia jak ze snu. Kiedy telewizje zdążyły już ogłosić triumfatorką narciarskiego supergiganta Austriaczkę Annę Veith, na metę wpadła 23-letnia narciarka, na którą nikt nie stawiał. Łącznie z nią samą – długo nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła na tablicy wyników. A ta ogłosiła, że najlepszy czas wykręciła Ester Ledecká. Czeszka została mistrzynią olimpijską, choć startowała na pożyczonych nartach, a za sukces uznawała już to, że w ogóle udało jej się zakwalifikować na igrzyska. Od lat jednocześnie trenuje narciarstwo i snowboard, ale ponieważ specjalizuje się w jeździe na jednej desce, do Pjongczangu przyjechała po medal w snowboardowym gigancie.
„Washington Post” po triumfie w narciarstwie pisał, że igrzyska czekały na Ledecką 114 lat – ostatnio w 1904 r. zdarzyło się, by sportowiec zdobył medale w dwóch niepowiązanych ze sobą dyscyplinach. Wtedy w St. Louis Amerykanin Joe Lydon zdobył brąz w bokserskiej kategorii półśredniej i w piłce nożnej. Nawet jeśli Ledeckiej nie poszło na snowboardzie tak dobrze jak na nartach – finał giganta w sobotę – i tak napisała już jedną z najpiękniejszych historii olimpijskiego sportu.
Regino Hernández i Javier Fernández
Oj, naczekali się Hiszpanie na medale zimowych igrzysk. Ostatni raz ze sportowca na podium cieszyli w Albertville, czyli 25 lat albo sześć igrzysk temu. W Pjongczangu fetowali brązowe medale snowboardzisty Regino Hernándeza i łyżwiarza figurowego Javiera Fernándeza. Po powrocie do kraju obaj mieli nadzieję, że rodacy zaczną traktować zimowe dyscypliny poważnie. Dziś wygibasy na lodzie i śniegu uchodzą bowiem tam tylko za hobby. Hernández i Fernández mogą dać dobry przykład, bo poprzednie doświadczenia mogły bowiem wyłącznie Hiszpanów odrzucać od zimowych dyscyplin. Blisko dwie dekady temu podarowali paszport Niemcowi Johannowi Mühleggowi, który czasie igrzysk w Salt Lake City w 2002 r. zdobył dla Hiszpanii trzy złota w biegach narciarskich. Ale jeszcze zanim zgasł znicz, narciarz okazał się koksiarzem, stracił medale i został wywalony z wioski olimpijskiej na zbity pysk.
Torin Yater-Wallace
Mało kto przebył aż tak długą drogę, by dotrzeć do Pjongczangu. Kiedy Yater-Wallace chodził do szkoły średniej, jego ojciec został skazany na siedem lat więzienia i 11 mln dol. grzywny – była to kara za zbudowanie piramidy finansowej. Wtedy kariera Torina wpadła w pierwszy zakręt i młody narciarz, wykonujący skomplikowane i ryzykowne ewolucje w rampie, mógł kontynuować treningi tylko dzięki poświęceniom matki, pracującej na kilku etatach, by utrzymać rodzinę. Inwestycja się opłaciła, Torin został jednym z najlepszych zawodników w halfpipe. Jednak cztery lata temu, tuż przed igrzyskami w Soczi, u matki sportowca wykryto raka jelita grubego, a Torin w czasie treningu uszkodził płuco. Dojechał do Rosji, ale zajął dopiero 26. miejsce. Potem było jeszcze gorzej. W 2015 r. Yater-Wallace doznał bardzo rzadkiej infekcji wątroby, przez 10 dni był w śpiączce. Matka – już po zakończonej sukcesem kuracji – wspomina, że wówczas myślała, iż jej syn umrze. Torin stracił w czasie choroby 25 kilogramów, ale wyzdrowiał i wrócił na stok.
***
A na kolejną dawkę fantastycznych ludzkich historii opowiedzianych przez pryzmat sportu zapraszamy już za dwa lata – podczas letnich igrzysk w Tokio.