Jak wiadomo, stoicy dzielą świat bardzo prosto. Niektóre rzeczy (nasze cele, wartości, kierunek, w którym staramy się kształtować nasz charakter) zależą od nas, a niektóre (wszystkie inne niż te wymienione) od nas nie zależą.
Ten „Wielki Podział” (tak naprawdę należałoby bez cudzysłowu, ale jak najbardziej wielkimi literami, bo to jedna z najświętszych zasad u stoików) można zgrabnie zastosować do osi czasu. Jaka jej część od nas zależy? Oczywiście tylko i wyłącznie teraźniejszość. Przyszłość od nas nie zależy – bo nie zależy tylko od nas. Tysiące innych czynników mają na nią wpływ, nasza wola stoi tu chyba na ostatnim miejscu. A przeszłość? Tu jest jeszcze ciekawiej. Przeszłość od nas nie zależy…, ale nie zależy nie tylko od nas, ale w ogóle od nikogo. Gdyby istniała jakaś gradacja tutaj, to można by powiedzieć, że przeszłość nie zależy od nas najbardziej ze wszystkich rzeczy.
Magia stoicyzmu tkwi w tym, że przeszłość nie jest nieskończona. Czy ściślej: rozciąga się w nieskończoność wstecz, ale z drugiej strony, z tej „naszej” strony – urywa się w teraźniejszości. To jest ów punkt, w którym wszystko się rozgrywa, to jest jedyny punkt, w którym jesteśmy sprawczy. Cokolwiek przeszłość już objęła, cokolwiek już wchłonęła, zamknęła, „zamroziła” w swojej wiekuistej niezmienności, ten moment, który biegnie za nią, ta skacząca po falach teraźniejszość zawsze jest „tutaj”, zawsze jest z nami, zawsze dostępna. Niezależnie, co stało się wcześniej, teraźniejszość, która jest, zawsze możemy kształtować na nowo.
To jest – ze strony stoików – teoretyczne uzasadnienie tej niby-banalnej zasady, że „każdego dnia możemy zacząć na nowo”. Bo to jest prawda: niezależnie od tego, co było, jak bardzo źle czy niekorzystnie się nam wszystko układało dotąd, zawsze możemy przewrócić kartkę i zacząć na nowo. To nie jest biedakołczing, to nie znaczy, że „każdego dnia możemy wszystko”. Zaiste, rzadko możemy wszystko, często możemy nie tak znów wiele. Ale zawsze możemy coś. A to już bardzo wiele.
Nasza miłość do okrągłych dat, do sylwestrów, do postanowień noworocznych bierze się stąd, że czasem – jak właśnie na początku lat dwudziestych – arytmetyka kalendarza podsuwa niejako na talerzu tę piękną myśl, że oto znów karta jest czysta, że oto otwieramy nową rubrykę. Sam uwielbiam ten moment, kiedy kupuję kalendarz (papierowy!) na nowy rok i przewracam jego strony. Są tak wspaniale białe, puste! Aż się proszą by na nich pisać, notować, rozpoczynać projekty, snuć plany, mobilizować się deadline’ami! Wspaniałe uczucie. Ale niech nas nie zwiedzie. Dla stoika to jest doświadczenie codzienne, które płynie nie z okrągłej daty w kalendarzu, ale z samej osi czasu, z samych założeń o tym, na co mamy wpływ, a na co nie mamy. Dla stoika każdy dzień jest poniedziałkiem, każdy dzień jest pierwszy, każdy jest równie dobry na postanowienia noworoczne. Albo nowodekadowe.
Lata dwudzieste, lata dwudzieste. Historycznie rzecz biorąc, ta nazwa nie kojarzy się najlepiej. Ba, kojarzy się całkiem niepokojąco. Skojarzenia z kart podręczników o latach międzywojnia współgrają tu z tymi z podręczników stoickich – starożytni stoicy wierzyli przecież, że świat cyklicznie ulega zognieniu, czyli zniszczeniu przez ogień. Ale tutaj znów jest przestrzeń na optymizm: nowe otwarcie, czystą kartę, możliwość napisania wszystkiego na nowo mamy nie tylko w życiu własnym, lecz także szerzej – w społecznym i politycznym. I tego warto by sobie dzisiaj życzyć: żeby za dziesięć lat, kiedy będziemy na lata dwudzieste patrzeć wstecz, kojarzyły się one już tylko dobrze.