Dobrze umieć zaakceptować to, co jest. I chociaż nie trzeba tej umiejętności stosować zawsze i bez umiaru, to jedno z najważniejszych ćwiczeń dla ludzkiego ducha.
Jest takie żartobliwe streszczenie historii filozofii – napisane bodaj przez Leszka Kołakowskiego – w którym każdemu filozofowi przypada ćwierć zdania. „Arystoteles: że najlepiej środka się trzymaj, to nie zginiesz”. „Hegel: że Bóg się całkiem w świecie rozpuścił, bo musiał”. „Tales: że woda”. A stoicy? „Stoicy: że dobrze jest, jak jest”.
Ta formułka jest dowcipna, trafna, a zarazem problematyczna. A konkretnie: jest problematyczna właśnie dlatego, że jest trafna. Bo faktycznie, stoicyzm (przynajmniej ten starożytny) usiłuje nas przekonać, że to, co jest, jest dobre. Mówiąc inaczej (złośliwi powiadają, że filozofia polega na takich właśnie wygibasach słownych), stoicyzm to sztuka przekonania samego siebie, że tak jak jest, jest dobrze.
„Dobrze jest, jak jest”, „pogodzić się”, „brać życie takim, jakim jest” – te sformułowania są wspaniale ambiwalentne, nie w znaczeniu, ale w refleksji, jaką budzą. Z jednej bowiem strony tkwi w nich głęboka, uniwersalna mądrość. Nie jest przypadkiem, że ten wątek „pogodzenia się”, „akceptacji” pojawia się w najróżniejszych szkołach i tradycjach myślenia – począwszy od stoików i buddystów przez panteistów i praktyków wszelkiej maści po współczesny mindfulness. Tak, to jest głęboka, zasadnicza prawda o ludzkim życiu, jedna z jego tajemnic i jeden ze sposobów na to, by żyć na tej ziemi i nie oszaleć. Dobrze umieć pogodzić się, zaakceptować to, co jest. Nie trzeba tej umiejętności stosować zawsze i bez umiaru, nie będzie też przydatna dla wszystkich bez wyjątku, lecz niewątpliwie jest jednym z najważniejszych ćwiczeń i perspektyw dla ludzkiego ducha.
Z drugiej strony jest w swej istocie boleśnie banalna. Cóż przecież prostszego, cóż bardziej trywialnego, wyświechtanego, niż mówić: „Trzeba się pogodzić z tym, czego się nie da zmienić”? „Trzeba przyjąć fakty do wiadomości”; „Trzeba dilować z tym, co jest” – tę prawdę odmieniano przez setki ludzkich pokoleń i tysiące języków. To pachnie naftaliną, ba, grafomanią. Jest banalne nie tylko dlatego, że otrzaskaliśmy się z tą mądrością, zwulgaryzowaliśmy ją i „zmakdonaldyzowaliśmy”. Jest też banalne w tym sensie, że jest radykalnie proste. Idea: „zaakceptuj rzeczy takimi, jakimi są” jest tak prosta, że aż bolesna. Tak prosta, że aż… pusta. To jest prawie tautologia, tutaj w pewnym sensie nie ma o czym rozmawiać.
A jeśli nie da się rozmawiać, to wygodnie jest szydzić. Idea „akceptacji”, „pogodzenia się z życiem” jest stale i regularnie wyśmiewana jako ten balonik, który efektownie wygląda, ale nic nie wnosi, a może wręcz przeszkadza. Takie projekty, jak „Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty” czy „Magazyn Porażka” zapewniają tu pełnię zdrowej, choć smutnej złośliwości. Złośliwości, która przechodzi nierzadko w solidną krytykę społeczną. Konkretny przykład: na początku tego roku (i nowej dekady – po paru miesiącach ciągle dobrze to brzmi) szeroko komentowany w Internecie był news o tym, że władze Starbucksa odmówiły pracownikom podwyżek, ale zaoferowały w zamian… aplikację do medytacji. Mówiąc krótko: nie damy pieniędzy, ale damy wam narzędzie, byście się pogodzili z tym, że macie ich mało. Zgrzyt jest chyba oczywisty, coś tu nie działa, coś jest niewspółmierne. Idea „pogodzenia się”, „akceptacji świata”, szlachetna w intencji, jest tutaj używana w brzydkim, bez mała opresyjnym celu.
Chciałoby się więc powiedzieć, że „akceptacja tak, wypaczenia nie”. No i trzeba uważać, żeby się nie ześlizgnąć we wspomniany banał. Pewną poręczą może być – uwaga, będzie skok, mam nadzieję, że nie salto mortale – Anzelm z Canterbury i jego dowód na istnienie Boga. Nie chodzi mi przy tym o sam dowód, ale o jego status i kontekst. Ów dowód, nazywany dzisiaj dowodem ontologicznym, nie został przecież – w XI-wiecznej Europie, przez myśliciela, który był chrześcijańskim biskupem – wymyślony po to, żeby kogokolwiek realnie przekonywać. Dowody na istnienie Boga nie są po to, by nawracać na wiarę. Sens – przynajmniej dowodu Anzelma – jest taki, żeby pokazać, że wychodząc od wiary w Boga i udając się na wielkie i powikłane ścieżki rozumu, dojdziemy na koniec do tejże samej wiary, od której wyszliśmy. Logiczne rozumowanie potwierdzi to, co i tak wiadomo dzięki wierze. Punkt wyjścia i dojścia jest banalny, choćby dlatego, że jest jeden i ten sam. Cała wartość w tym, czego nauczymy się po drodze.
I trochę podobnie jest z akceptacją, godzeniem się z życiem. Owszem, ta idea jest trywialna, radykalnie prosta, a poprzez tę prostotę nieco grafomańska. Jednak tajemnica tkwi w tym, jakimi ścieżkami, przez jakie gąszcze i pokonując jakie przeszkody, do niej dojdziemy. O tych drogach napisano już całe tomy, a coraz to nowe są w produkcji. Ja sam wciąż piszę kolejne i jeśli nic się na wspomnianych drogach nie wydarzy złego, to trafią one do księgarń wcześniej niż następny numer „Przekroju”.
A my zróbmy teraz kolejny skok: od Anzelma do… Sartre’a. Bo chyba właśnie Sartre zwracał gdzieś uwagę, że my, ludzie, mamy zasadniczy problem z przedmiotami i substancjami, które są… lepkie, które się ciągną, mażą, nie dają się łatwo doczyścić. Chyba nie trzeba tego tłumaczyć, a już szczególnie tym z Państwa, dla których skrót OCD nie jest tajemniczym akronimem (pozdrawiam Was, Bracia i Siostry!). Ulubione spodnie uwalane smarem, szampon, który rozlał się w kosmetyczce, psia kupa na puszystym dywanie. Tego nie lubi chyba nikt.
Dlaczego właściwie o tym piszę? Sartre – jeśli niczego nie plączę – zwraca uwagę na głębszy sens naszej niechęci do lepkości. Nie lubimy jej, bo zaciera różnicę między moją osobą a światem zewnętrznym. W codziennym życiu czujemy tę różnicę całkiem nieźle. Moje „ja” kończy się gdzieś na granicy mojej skóry, ciała, ubrania. Rzeczy zewnętrzne są poza mną, nie są moje. I poniekąd po tym poznaję, że one nie są moje, że nie są mną, że jeśli zechcę, mogę wstać, odejść, odsunąć się od nich. Wymiar przestrzenny podkreśla tę różnicę między mną a rzeczą.
Dopiero lepkość temu zaprzecza. Jeśli usiądę na starej gumie do żucia, to nie wyczyszczę jej łatwo ze spodni, nie oddzielę się od niej, nie będzie tego jednego, przyjemnego momentu, w którym „pyk” oddzielenia da mi kojącą pewność, że ja i guma jesteśmy czymś innym. To, co się klei, klei się nie tylko fizycznie – oblepia też moje „ja”, zaburza miłą świadomość, że mój byt jest jasno określony, a jego granice zdefiniowane.
Co to ma w ogóle do rzeczy? Bardzo wiele! Jeśli „akceptacja” gdzieś wymyka się banałowi, to nie w sprawach obiektywnie bolesnych, ale właśnie w tych niejednoznacznych, lepkich. „Pogódź się z tym, że jesteś śmiertelny, ze stratą, że nie spełnisz już marzeń młodości” – to wszystko motywy trudne, smutne, nierzadko tragiczne, czasem niewykonalne. Łączy je jednak to, że wiemy – przynajmniej w teorii – jak ten stan dojścia powinien wyglądać, wiemy, co to znaczy pogodzić się ze śmiercią, rozstaniem czy przekreśleniem marzeń. Są na to odpowiednie recepty, być może gorzkie, ale są.
Jednak czy zachowują one ważność tam, gdzie robi się lepko i niejednoznacznie? Oto jest pytanie! Śmierć, strata, przekreślenie marzeń – to są ciosy dla „ja”, które jednak (co do zasady) atakują moje „ja” od zewnątrz. Dopóki różnica między „ja” a „nie ja” jest określona, dopóty znam przynajmniej pole walki. Dużo trudniej będzie wtedy, gdy ta różnica zacznie się zamazywać. I nie mam tu oczywiście na myśli, że stoikowi najtrudniej będzie zaakceptować gumę na spodniach czy smar na koszuli. Chodzi mi o sytuacje, które się „mażą”, „ciągną”, „lepią” – i jako takie podważają tę granicę między „mną” a światem zewnętrznym.
Doświadczenie rodzicielstwa, z jego osypującymi się stosami przedmiotów, dziesiątków przedmiotów, toreb i paczuszek, które trzeba ciągnąć przez świat za sobą i niemowlęciem. Doświadczenie trudnej relacji rodzinnej, którą zerwalibyśmy dawno temu, gdyby to był ktoś obcy, a która ciągnie się i odpuścić nie chce, bo jest w niej coś z gruntu dożywotniego. Doświadczenie problemów psychicznych czy koszmar depresji, która nie atakuje z zewnątrz, tylko rozkłada moje „ja” od środka. Tutaj o akceptację jest najtrudniej, bo zaciera się różnica między tym, kto akceptuje, a tym, co jest akceptowane. Tutaj właśnie stoicyzm, ale też szerzej – każda filozofia maksymalistyczna, gustująca w czerni i bieli – znajduje godne siebie wyzwanie.