Organizacja Narodów Wymarzonych
i
Podczas World Culture Festival milion uczestników z całego świata celebrowało różnorodność i wspólnotę; zdjęcie: Archana Patchirajan
Złap oddech

Organizacja Narodów Wymarzonych

Reportaż z World Culture Festival 2023
Paulina Wilk
Czyta się 20 minut

W ostatni piątek września kongresmeni na Kapitolu spierali się o dług publiczny. Nad krajem zawisła groźba bankructwa. A nieopodal, w samym centrum Waszyngtonu milion ludzi zanurzało się w łagodnej medytacji.

Media grzmiały od świtu. Wielu pracowników na państwowych posadach – od policjantów po muzealników – miało z dnia na dzień zostać bez centa. W Izbie Reprezentantów trwały gorączkowe negocjacje, na Kapitol wjeżdżały potężne czarne SUV-y z przyciemnionymi szybami oraz telewizyjne furgonetki. Miasto zamarło w napięciu.

Ale nie całe. Na zielonych terenach National Mall ogromny tłum rozsiadł się wygodnie i świętował w spokoju. Pewnie to przypadek, ale w ostatniej chwili rządowy impas udało się przełamać, zawarte porozumienie zażegnało katastrofę, a niebo nad miastem się rozpogodziło. World Culture Festival – globalny festiwal celebrujący współżycie w różnorodności i przyjaźni – mógł się odbyć w pełnym słońcu. Takie święto zdarza się raz na pięć lat. Międzynarodowa parada kultur z najróżniejszych zakątków świata jest organizowana przez fundację Art of Living działającą na rzecz pokoju od 1981 r. Założona przez Sri Sri Gurudeva Raviego Shankara ponad cztery dekady temu w Indiach, dziś należy do największych organizacji humanitarnych na świecie. Szacuje się, że z jej programów skorzystało ponad pół miliarda ludzi.

Trudno wskazać kawałek świata i sferę życia, w których przedstawiciele fundacji nie realizowaliby już projektów pomocowych. Działają od Indii po Peru. Angażują się w profilaktykę cukrzycową i leczenie uzależnienia od narkotyków, w usuwanie skutków powodzi, pomoc materialną dla ubogich oraz akcje społeczne w slumsach. Organizują spotkania edukacyjne z młodzieżą, zakładają centra samokształcenia, medytacji i jogi, promują honorowe krwiodawstwo. Tworzą programy emancypacji ekonomicznej kobiet, działają na rzecz zdrowia psychicznego, promują życie bez stresu i w dobrostanie psychofizycznym, upowszechniają wiedzę o zdrowiu oraz tradycyjnej medycynie – ajurwedzie. A do tego są organizatorami konferencji naukowych i kongresów innowacji technologicznych. I jeszcze pomagają w budowie tam, prowadzą kampanie na rzecz dostępu do czystej wody pitnej, a także rolnictwa wolnego od pestycydów. Wskazują standardy etyki w biznesie, tworzą fora współpracy i dialogu. W Polsce m.in. dzięki nim są wdrażane projekty pomagające redukować stres najmłodszym ofiarom wojny w Ukrainie; przez lata prowadzone były również

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Ferment dla zdrowia
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Dobra strawa

Ferment dla zdrowia

Szymon Drobniak

Mleko, warzywa, soki owocowe, czasem nawet mięso. W ciągu setek czy nawet tysięcy lat kulinarnych eksploracji próbowaliśmy kwasić, kisić już chyba wszystko. Psuć w sposób kontrolowany. Nigdy sami, jasna sprawa. Bez grzybów i bakterii, czyli alchemików mikroświata, nie dalibyśmy po prostu rady.

Myślimy po prostu, że jesteśmy w procesie kiszenia panami, że wszystkie te jedno- i wielokomórkowe reaktory ślimaczą się na naszej, ludzkiej smyczy. Że trawią i przeżerają organiczne materie, bo to my im na to pozwalamy. Ale kiedy coś idzie nie tak, uwidacznia się prawdziwa zależność rządząca tym procesem. Gdy tylko do rajskiego ogrodu wkrada się śmierdzący szkodnik i biochemiczna gra bierze w łeb, zamiast wina powstaje ocet, a w miejsce marokańskich kiszonych cytryn pojawia się puchaty kożuch najcudowniejszego rozkładu. Jesteśmy wtedy kompletnie bezradni. Ubrani w nasze skomplikowane, pretensjonalnie czyste ciała, z płynami schowanymi w rurkach i zbiorniczkach – patrzymy. A tam: dziki świat śluzów, smrodków i musujących kłębowisk, mikroskopijna wersja najpierwotniejszego buszu. Sawanny biofilmów na korniszonowych skórkach, buzujące w obłokach mętności festiwale seksu i żarcia na potęgę, zawieszone w miękkiej kąpieli słodkiego mleka. Czasem serwując nam to, co chcemy, a czasem tworząc niezrozumiały i niejadalny chaos, fermentacja wodzi nas za nos. A my robimy wszystko, byle tylko móc ją wykorzystać. Choć nie ukrywamy nawet, że tę galaretowatą rzeczywistość rozkładu uznajemy za siedlisko brzydoty. „Zepsuło się” – mówimy z obrzydzeniem, jakby przefermentowanie czegoś było złe i zbędne. Chyba że możemy to zjeść lub wypić. A przecież prawie zawsze fermentacja nie dostarcza nam niczego smacznego: bakterie i grzyby, które odpowiadają za ten proces, najczęś­ciej produkują rzeczy ohydne i cuchnące, oślizgłe i niejadalne. Zapominamy, że jest to przede wszystkim egzotyczna (przynajmniej dla nas, ludzi) metoda oddychania. Dlaczego więc bakterię lub grzyba miałby interesować nasz organoleptyczny komfort? Stąd też słownik brzydoty: spleś­niało, skisło, zjełczało, zgniło, zbutwiało, stęchło i – a jakże – skwaśniało.

Czytaj dalej