
Kiedy w 1973 r. FC Barcelona kupił Johana Cruyffa od Ajaksu Amsterdam, po raz pierwszy w historii piłkarskich transferów zbliżono się do magicznej kwoty miliona funtów. Dziewięć lat później Katalończycy musieli zapłacić za słynnego Diega Maradonę już ponad trzy razy więcej. Jednak dopiero transfer Neymara, który kosztował Paris Saint-Germain 222 mln euro, ukazał całe szaleństwo współczesnego futbolu.
W latach 70. i 80. ubiegłego wieku kwoty w okolicach miliona funtów wydawanych przez kluby na piłkarzy robiły wrażenie na fanach i ekspertach, ale nie były czymś szokującym. Podobnie jak tygodniówki sportowców. Bobby Moore, długoletni kapitan angielskiej reprezentacji, za granie w strojach Adidasa dostawał kilkaset funtów rocznie. Na ogół piłkarze zarabiali średnio niewiele więcej niż ich znajomi z robotniczych dzielnic Liverpoolu, Manchesteru czy Newcastle. Cieszyli się przy tym popularnością i prestiżem, choć można ich było spotkać w tych samych knajpach co zwykłych ludzi. Nie byli celebrytami w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, poza takimi wyjątkami, jak George Best. Ich wypłaty zapewniały oczywiście większy luz finansowy, ale polegał on na płaceniu za znajomych w restauracji, a nie na rywalizowaniu z aktorami czy biznesmenami o najnowsze modele samochodów i prywatne odrzutowce. Dzisiaj trudno znaleźć piłkarza Manchesteru City czy United, grającego w pierwszym składzie, o zarobkach niższych niż 200 tys. funtów… tygodniowo. A kwoty rzędu 300 tys. i więcej też nikogo specjalnie nie dziwią.
„W 2013 roku europejskie kluby zapłaciły sobie łącznie nieco ponad trzy i pół miliarda funtów w ramach opłat za transfery” – piszą w swojej arcyciekawej książce Futbonomia Simon Kuper i Stefan Szymański. Z kolei w ostatnim letn