Piłka nożna nie istnieje, ale ma się dobrze Piłka nożna nie istnieje, ale ma się dobrze
i
Diego Maradona w barwach FC Barcelona/ Creative Commons
Promienne zdrowie

Piłka nożna nie istnieje, ale ma się dobrze

Dawid Szkoła
Czyta się 7 minut

Kiedy w 1973 r. FC Barcelona kupił Johana Cruyffa od Ajaksu Amsterdam, po raz pierwszy w historii piłkarskich transferów zbliżono się do magicznej kwoty miliona funtów. Dziewięć lat później Katalończycy musieli zapłacić za słynnego Diega Maradonę już ponad trzy razy więcej. Jednak dopiero transfer Neymara, który kosztował Paris Saint-Germain 222 mln euro, ukazał całe szaleństwo współczesnego futbolu.

W latach 70. i 80. ubiegłego wieku kwoty w okolicach miliona funtów wydawanych przez kluby na piłkarzy robiły wrażenie na fanach i ekspertach, ale nie były czymś szokującym. Podobnie jak tygodniówki sportowców. Bobby Moore, długoletni kapitan angielskiej reprezentacji, za granie w strojach Adidasa dostawał kilkaset funtów rocznie. Na ogół piłkarze zarabiali średnio niewiele więcej niż ich znajomi z robotniczych dzielnic Liverpoolu, Manchesteru czy Newcastle. Cieszyli się przy tym popularnością i prestiżem, choć można ich było spotkać w tych samych knajpach co zwykłych ludzi. Nie byli celebrytami w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, poza takimi wyjątkami, jak George Best. Ich wypłaty zapewniały oczywiście większy luz finansowy, ale polegał on na płaceniu za znajomych w restauracji, a nie na rywalizowaniu z aktorami czy biznesmenami o najnowsze modele samochodów i prywatne odrzutowce. Dzisiaj trudno znaleźć piłkarza Manchesteru City czy United, grającego w pierwszym składzie, o zarobkach niższych niż 200 tys. funtów… tygodniowo. A kwoty rzędu 300 tys. i więcej też nikogo specjalnie nie dziwią.

„W 2013 roku europejskie kluby zapłaciły sobie łącznie nieco ponad trzy i pół miliarda funtów w ramach opłat za transfery” – piszą w swojej arcyciekawej książce Futbonomia Simon Kuper i Stefan Szymański. Z kolei w ostatnim letnim okienku transferowym same zespoły ligi angielskiej wydały 1,5 mld funtów na zakup zawodników. Kluby z innych krajów również nie próżnowały. Wspomniany już Neymar zmienił Barcelonę na Paryż za 222 mln euro, kataloński klub, w panice szukając wzmocnień, kupił zaś z Dortmundu za ponad 100 mln euro Ousmane’a Dembélégo. „To szaleństwo. Nie jestem aż tyle wart” – mówił ten 20-letni piłkarz, który dopiero stawia pierwsze kroki w wielkiej piłce. Miał całkowitą rację. Można tylko dodać, że żaden piłkarz nie jest wart takich pieniędzy – 222 mln euro za Neymara to miliard złotych. Miliard złotych za jednego zawodnika! A to dopiero początek tego szaleństwa.

***

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W 1982 r. – jak podają Szymański i Kuper – szef ITV Sport Greg Dyke „zaproponował pięciu dużym klubom po milionie funtów za prawo do pokazywania ich meczów w telewizji. Kupił on wtedy prawa do transmisji meczów całej zawodowej angielskiej ligi łącznie za 12 milionów funtów”. Wcześniej szefowie wielkich klubów piłkarskich opierali się telewizji, ponieważ obawiali się, że ludzie przestaną przychodzić na stadiony oglądać mecze. Jak bardzo się mylili, niech znowu poświadczą liczby. W 1992 r. Robert Murdoch zapłacił 60 mln funtów za pokazywanie jednego sezonu rozgrywek angielskiej Premier League. Obecnie telewizja Sky Sport płaci 5 mld funtów (rozdzielonych pomiędzy kluby) za możliwość pokazywania przez trzy lata meczów najwyższej angielskiej klasy rozgrywek na rynku krajowym. Do tego należy doliczyć około 2 mld, za które odsprzedano prawa rynkom zagranicznym. A piłkę nożną ogląda się już na całym świecie. Nie bez powodu najważniejsze zespoły odbywają wielkie tournée po Azji i Stanach Zjednoczonych, zamiast spokojnie trenować w wakacje pod okiem trenera. To tam właśnie szacuje się największy wzrost kibiców, czyli konsumentów.

Futbol to show, który odbywa się nie tylko w ciągu 90 minut na prostokątnej murawie pomiędzy białymi liniami, lecz także na ekranach telewizorów i tabletów. Piłkarze zarabiają więcej niż aktorzy i piosenkarze, są też od nich bardziej znani i rozpoznawalni, więc coraz częściej występują w reklamach. Kreują swój wizerunek wzorowo. Nawet ich żony cieszą się wielką popularnością, a częściej niż o wyczynach sportowych zawodników możemy przeczytać o ich zarobkach, nowych samochodach czy kręcących się wokół nich pięknych kobietach. Piłkarze znanych klubów są rozpoznawalni od Tokio przez Los Angeles aż po Moskwę. Stali się idealnymi celebrytami i mogą sprzedać każdy produkt.

Bobby Moore z królową Elżbietą i księciem Filipem/ Wikimedia Commons
Bobby Moore z królową Elżbietą i księciem Filipem/ Wikimedia Commons

Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od Davida Beckhama, ale byłoby to zbyt duże uproszczenie. Były zawodnik Manchesteru United i Realu nie wpłynął na losy przyszłych pokoleń piłkarzy, ale stał się pierwszym produktem nowoczesnej ery telewizji. Odkąd w 1992 r. powstała Premier League, a Robert Murdoch zainwestował pierwsze duże pieniądze w prawa do transmisji telewizyjnych, zaczęła się era nowoczesnego sportu, w którym spektakl okołoboiskowy stał się ważniejszy od tego, co dzieje się na murawie. Dlatego nie tak dawno Jan Sowa i Krzysztof Wolański wydali książkę pod szokującym, ale w pewnym sensie prawdziwym tytułem Sport nie istnieje. Piszą: „sport już nie istnieje, ponieważ sposobu jego organizacji i funkcjonowania nie wyznacza logika sportowej rywalizacji. Decydują o nim zasady kapitalistycznej akumulacji, na czele z dwoma kluczowymi dla właścicieli elementami: inwestycją i zwrotem, czyli zyskiem”. Nowe media, takie jak ogólnodostępna telewizja kablowa czy Internet, tylko ten proces zintensyfikowały. Real Madryt nie miał żadnego większego powodu, aby w 2003 r. wydać na starzejącego się Beckhama prawie 40 mln euro. Jednak z powodów wizerunkowych piłkarz ten idealnie pasował do „Galaktycznych” z Madrytu, którzy tworzyli pierwszy rasowy dream team ery ponowoczesnej. Do dzisiaj zresztą Real skupuje najsłynniejszych piłkarzy na świecie, często nie zwracając uwagi, czy są mu oni w ogóle, z piłkarskiego punktu widzenia, potrzebni.

David Beckham w barwach Manchesteru United/ Creative Commons
David Beckham w barwach Manchesteru United/ Creative Commons

Chodzi bowiem jedynie o spektakl, ciągłe bycie na językach, promocję marki. Chlubnym wyjątkiem jest tutaj najsłynniejszy piłkarz świata Cristiano Ronaldo, który na boisku i poza nim zwykle wiele daje klubowi. „Madryt – mówił Alex Ferguson – zapłacił za niego 80 milionów dolarów w gotówce, a wiecie dlaczego? Bo w ten sposób prezes klubu Florentino Perez mógł powiedzieć całemu światu: »To my, Real Madryt, jesteśmy najpotężniejsi ze wszystkich«” – podają autorzy Futbonomii. Dzisiaj dzieci na całym świecie znają CR7 (piłkarz jako marka, marka jako piłkarz) i chętnie przywiązują się do klubu swojego idola. Jednak trudno stwierdzić, czy Realowi potrzebny był Gareth Bale, droższy niż Ronaldo i przez pewien czas najlepiej zarabiający zawodnik na świecie, z innych przyczyn niż kwestie wizerunkowe, a kosztował „Królewskich” prawie 100 mln funtów.

„Sport, kiedyś synonim zorganizowanego współzawodnictwa, został przysłonięty przez spektakl – towar, który stał się intensywnym obrazem” – piszą Sowa i Wolański. To, co dzieje się na murawie, jest tylko częścią tego spektaklu. Liczba podań danego zawodnika jest równie ważna co jego zarobki. Wygląd fizyczny napastnika ma być zaś porównywalny do jakości bramek. Kamery, dzięki współczesnym technologiom, są w stanie uchwycić każdy grymas twarzy sportowca, jego nową fryzurę czy tatuaż, a następnie skręcić w stronę widowni, aby wychwycić jego zjawiskową żonę bądź dziewczynę. Jeśli z kolei porównać dzisiejszych piłkarzy do tych z lat 90. ubiegłego wieku, widać ekstremalną różnicę, która potwierdza starą jak świat zasadę, że nie ma brzydkich ludzi, są tylko biedni.

***

Ktoś może trzeźwo stwierdzić: jak to sport nie istnieje? Przecież co tydzień rozgrywane są setki spotkań, w których padają całkiem rzeczywiste bramki, uczestniczą w nich miliony kibiców, a finały Ligi Mistrzów czy mistrzostw świata ogląda prawie miliard widzów. Oczywiście. Jednak to wszystko przypomina słynny esej Jeana Baudrillarda Ameryka, w którym tytułowe państwo nie było ani snem, ani rzeczywistością, tylko czymś między tymi dwoma stanami. Sowa i Wolański intrygują i szokują tytułem, ale również pokazują, że współczesna piłka nożna symuluje rzeczywistość. Trudno już widzom odgadnąć, co jest prawdziwe, a co tylko udaje sens sportowej rywalizacji. Prościej rzecz ujmując: zniknęła już różnica pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniem. Autorzy książki nie krytykują sportu, lecz całą otoczkę. „Jeśli cokolwiek – piszą – deprecjonuje sport, to raczej koncentracja na atrakcyjnych świecidełkach, paciorkach i perkalu współczesnego świata sportowego: sportowi celebryci, plotki z ich życia osobistego, emocjonowanie się kwotą transferów, instrumentalne wykorzystanie ikon sportu dla promocji takich czy innych produktów bądź ideologii”.

Nie da się ukryć, dzisiaj te sprawy wydają się ważniejsze niż sama boiskowa rywalizacja, ponieważ wszystkim się to opłaca. Fani dostają nowe tematy do rozmów, a futbolowy spektakl trwa niemalże 24 godziny na dobę. Kluby piłkarskie budują swoją markę, z kolei sami sportowcy zyskują miano nie tylko współczesnych herosów, lecz także – co chyba dla nich równie ważne – gwiazd estrady zarabiających dziesiątki milionów funtów rocznie. To oni zastąpili aktorów w reklamach i stali się międzypaństwowymi wzorami do naśladowania. Ronaldo czy Messi są tylko pojedynczymi przykładami, że piłkarze mogą istnieć nie tylko jako wielcy napastnicy, lecz także jako przystojniacy z reklam ciuchów i innych produktów.

Jednak za nimi skrywa się mnóstwo piłkarzy wcale nie najgorzej opłacanych i ciągle zmieniających kluby za wielkie pieniądze. Prawdopodobnie niewielu czytelników tego tekstu kojarzy, kim jest Christian Benteke, a przecież ten niespecjalnie uzdolniony piłkarz w przeciągu dwóch sezonów był kupowany po kolei przez Liverpool i Crystal Palace. Każdy z tych klubów musiał za niego wyłożyć ponad 30 mln funtów. Roman Abramowicz wydał już na piłkarzy ponad miliard funtów (nie licząc tygodniówek i odpraw dla zwalnianych trenerów), odkąd przejął londyński zespół Chelsea. Podobnie rzecz się ma z Manchesterem City należącym do szejków ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, którzy na przestrzeni ostatnich lat też wydali na zawodników miliard funtów (francuska grupa badawcza CIES Football Observatory wyceniła wartość składu drużyny Pepa Guardioli na 1,2 mld funtów).

Współcześnie wielu piłkarzy zarabia niesamowite pieniądze, ale przecież to nie murawa jest ich głównym miejscem pracy, ale reklama. To oni tworzą bowiem współczesnych bohaterów, którzy teoretycznie zmagają się z przeszkodami fizyki i własnych organizmów, pokazując nam, że człowiek zdolny jest do rzeczy niemożliwych. Jednocześnie dzięki specom od wizerunku rzadko popełniają błędy. Nie piją, nie palą, są przystojni, bogaci i mają cudowne rodziny. Tworzą zatem idealnie plastikowy, nieautentyczny świat, do którego wszyscy w jakiś sposób aspirujemy. Wzbudzają w nas emocje sportowe, ale też zazdrość, przejęli więc rolę, która dawniej należała do aktorów i gwiazd estrady (ci, przez swoje wady i często ludzkie problemy, musieli zejść z marketingowej sceny). Piłkarze nie mają tych problemów bądź borykają się z nimi rzadko. Oficjalnie są tymi dobrymi chłopcami, którym dzięki trudnej pracy się powiodło. Dlatego niemal każdy z nich, jak piszą Sowa i Wolański, „to idealny nośnik dla reklamowych treści, sport jest bowiem […] jednocześnie wypełniony aż po brzegi emocjami i zupełnie wyprany z treści oraz znaczeń. Sportowiec jest więc czymś na kształt żywego, doskonale oświetlonego i cudownie transparentnego lightboxu, w który wmontować można dowolny plakat reklamowy”.

Diego Maradona w barwach FC Barcelona/ Creative Commons
Diego Maradona w barwach FC Barcelona/ Creative Commons

Jednak przez ten cudowny, więc nieprawdziwy obraz prześwitują mroczne strony piłki. Dajmy już spokój problemom rodzinnym sportowców albo ich wpadkom. Ekstremalne pieniądze, które idą w błoto, też już nas nie powinny obchodzić. To prawa spektaklu. We współczesnym futbolu nadal istnieją i mają się dobrze uprzedzenia, rasizm i zwykła głupota. Piłkarze nie mogą się przyznać do depresji i innych chorób, ponieważ pojawiłaby się wtedy skaza na ich wizerunku. Okazuje się, że oficjalnie nie ma wśród nich homoseksualistów. Wielu czarnoskórych piłkarzy biega po europejskich boiskach, ale w najważniejszych ligach europejskich trudno znaleźć menedżera czy sędziego, który nie jest biały. Nadal też nieźle się mają korupcja i wykorzystywanie futbolu do rozgrywek ideologicznych (najbliższe mundiale odbędą się w Rosji i Katarze, czyli krajach, którym daleko do demokracji). Jaki to ma związek z równością, czystą rywalizacją i zwalczaniem własnych ułomności w sporcie? Sport stał się symulacją rzeczywistości, której bliżej już do wrestlingu niż do zasad, na których od początku się opierał. Komentatorzy unikają zatem trudnych pytań i ciemnych stron futbolu, skupiając się na kolorowych świecidełkach, ładnych fryzurach i marketingu.

Pieniądze nie rozwiązują zatem najważniejszych problemów sportu, tylko stwarzają nowe. Piłkarze wcale nie grają lepiej dzięki sowitym wynagrodzeniom. Co więcej, duże pieniądze pozwalają im ukrywać zarobki w rajach podatkowych. Wzrost płac powoduje też, że są oni łakomym kąskiem dla różnych hochsztaplerów, a wielu z nich zaraz po zakończeniu kariery bankrutuje. Kiedy więc cichną brawa i gasną światła jupiterów, piłkarze stają się ofiarami własnej sławy i popadają w depresję. I wreszcie: coraz większe pieniądze powodują, że ginie idea sportu. Sami piłkarze zaczynają odczuwać teatralność i nieautentyczność gry. To choroba, która niszczy rywalizację, sens pięknych dryblingów, parad i radości. Patrząc racjonalnie na to, co się dzieje na rynku transferowym, i na „celebrytozę” sportowców, należy uznać, że sport staje się, zgodnie ze słowami Waltera Benjamina, oderwaną od rzeczywistości „kapitalistyczną fantasmagorią”, która na samym początku cieszy, ale ostatecznie okazuje się drogą ku samozniszczeniu. Jak zauważają Sowa i Wolański: „Rozwój dla samego rozwoju nie jest jednak cechą żadnego zdrowego systemu, ale raczej ideologią komórki rakowej”.

Czytaj również:

Bogini jogi Bogini jogi
i
Indra Devi i jej uczennica podczas ćwiczeń w Indra Devi Yoga Studio w Hollywood, około 1952 r.; zdjęcie: Earl Leaf/Michael Ochs Archives/Getty Images
Wiedza i niewiedza

Bogini jogi

Piotr Żelazny

Przeżyła cały XX wiek – rewolucję bolszewicką, obie wojny światowe, narodziny nazizmu i ruchów niepodległościowych, a nawet upadek mesjasza. Była imigrantką, aktorką, tańczyła w kabaretach, grała w Bollywoodzie, zyskała nawet uznanie w Hollywood. Jednak przede wszystkim dała światu zachodniemu jogę.

Trudno powiedzieć, kto był najsłynniejszym uczniem Indry Devi. Jedni twierdzą, że to Greta Garbo zapewniła jej sławę, drudzy wskazują, że kluczowa była Gloria Swanson, która pozwoliła się sfotografować w studiu jogi Devi, tuż po premierze Bulwaru Zachodzącego Słońca, kiedy to aktorką zachwycał się cały kraj. Wiadomo, że jogę praktykowała też Marilyn Monroe – istnieje nawet zdjęcie, na którym jakoby ćwiczyła z Devi. W rzeczywistości tamta fotografia przedstawiała inną hol­lywoodzką blondynkę, Evę Gabor. Mimo to utarło się, że Monroe również była uczennicą pierwszej joginki Hollywood. I z pewnością Indrze taka pogłoska nie zaszkodziła.

Czytaj dalej