
Wątpliwości przynoszą nam więcej korzyści niż sztywne trzymanie się ustalonych przekonań. To rozterka otwiera oczy. W wahaniu tkwi siła i nadzieja.
W Uczcie Platona pojawia się – zaproponowana przez Sokratesa – słynna figura filozofa jako „miłośnika mądrości”. Ktoś, kto ją sobie ukochał, wciąż jej pragnie, ale nigdy ostatecznie nie zdobywa, nie może zatem po prostu być mądrym. Jednocześnie nie jest też wcale głupi. Głupiec nie widzi, że czegoś mu brak; zadowala się tym, co ma, dlatego nie będzie ani do mądrości dążył, ani jej pragnął. Filozof z kolei zajmuje paradoksalną, wewnętrznie sprzeczną pozycję: nie jest ani taki, ani taki, to ktoś „pośrodku pomiędzy mądrością a głupotą”.
Określenie „być pomiędzy” nie jest tutaj precyzyjne, sugeruje bowiem trwanie w jakimś miejscu – jakby można było wyznaczyć punkt na linii „mądrość–głupota” i tam się zatrzymać. Tymczasem „być pomiędzy” w kontekście umiłowania mądrości to pozostawać w ruchu. Niczym doświadczona surferka utrzymująca się na fali. Niewprawionemu obserwatorowi może się wydawać, że po prostu stoi na desce, w rzeczywistości jednak nieustannie balansuje ciałem. To, czy złapie falę, czy nie – zależy od ciągłego poruszania się, ale też od tego, czy umie dostroić własny ruch do ruchu fali.
Taki opis filozofowania może potwierdzić wszystkie stereotypy o filozofkach i filozofach. W najlepszym razie wychodzą na niegroźnych – niekiedy nawet zabawnych czy umilających życie – pięknoduchów. W najgorszym: na oderwanych od rzeczywistości i bujających w obłokach nieżyciowych bumelantów całymi dniami dryfujących w morzu w oczekiwaniu na fale. Tymczasem ludzie zazwyczaj chcą wiedzieć – wymieść znaki zapytania, rozwiać wątpliwości, zminimalizować ryzyko do zera. Uczuleni na niepewność potrzebują stuprocentowej pewności, by wydać ostateczny sąd, a wszystkie kontrargumenty nadszarpujące ich przekonania, chcą zamknąć szczelnie w pudełku, znieść do piwnicy albo wynieść na strych i zatrzasnąć drzwi. Posprzątane. Załatwione. Co było do udowodnienia, zostało udowodnione. Ma być czysto i jest czysto.
Nadzieje na pomoc w osiągnięciu tego stanu niekiedy pokładamy w nauce czy technologii, a przede wszystkim w wierze w rozwój. Nawet jeśli czegoś nie wiemy dzisiaj, dowiemy się jutro i raz na zawsze rozstrzygniemy sporne kwestie. Wydaje się nawet, że oszałamiające osiągnięcia w wielu obszarach potwierdzają optymistyczną wiarę w progres i poznawczą kreatywność ludzkości. Statystycznie żyjemy dłużej, potrafimy zwalczać choroby niegdyś śmiertelne, sytuacja kobiet oraz innych marginalizowanych grup poprawia się (co nie znaczy, że nie wymaga dalszych zmian i walk), potrafimy latać dalej, wyżej, szybciej, przeszczepiać organy – ostatnio nawet całe oko – manipulować pojedynczymi elektronami, zaglądać w najdrobniejsze okruchy materii i wykraczać poza znany nam świat. Rzadziej dopuszczamy do siebie myśl, że nieważne, jak dużo wiemy, i nieistotne, ile potrafimy, to wciąż będzie mikroodprysk rzeczywistości.
Ponoć Isaac Newton na krótko przed śmiercią powiedział: „Nie wiem, kim wydaję się dla świata, dla siebie jestem małym chłopcem bawiącym się na plaży, cieszącym się ze znalezienia nieprzeciętnie gładkiego kamyka czy ładniejszej niż zazwyczaj muszli, gdy tymczasem wielki ocean prawdy leży niezbadany przede mną” [cyt. za: J. Spence, Observations, Anecdotes, and Characters of Books and Men – Obserwacje, anegdoty i postacie książek i ludzi]. O ile możemy mieć pewność, że od pierwszej połowy XVIII w. ktoś się na ten ocean prawdy wyprawił, zanurkował weń i co nieco zbadał, o tyle złudzeń nie pozostawiają fizycy, którzy do dziś powtarzają w gruncie rzeczy to samo, co wyznał Newton. Andrzej Dragan na przykład, w popularnym Kwantechizmie 2.0, czyli klatce na ludzi, szacuje: „Na moje oko w całym odkrywanym stopniowo alfabecie jesteśmy dopiero mniej więcej w połowie litery A”, czym nie tylko przekłuwa balon snów o ludzkiej potędze, lecz także przywraca nieco bardziej właściwe ramy i proporcje człowiekowi oraz jego miejscu we wszechświecie. Sprawę dodatkowo komplikuje to, czego dowiadujemy się dzięki fizyce kwantowej, która wywraca na nice przekonania o tym, co sensowne, prawdopodobne czy zdroworozsądkowe z punktu widzenia człowieka, a nawet to, co w ogóle wydaje nam się do pomyślenia. „Obraz świata, w który zazwyczaj wierzymy, jest bowiem kompletnie prostopadły do rzeczywistości” – stwierdza Dragan.
W tej sytuacji figura człowieka myślącego (tym przecież jest filozof) zaproponowana przez Sokratesa nie wydaje się wcale tak anachroniczna i niepraktyczna, jak można z pozoru sądzić. Być może tak pojęta filozofia zaprasza do zaprzyjaźnienia się z pokorą, wahaniem, byciem pomiędzy? Do odpuszczenia zbyt szybkich konkluzji i kategorycznych sądów wykluczających wątpliwości? Może też stać się praktyką – ćwiczeniem się w umiejętności trwania w niepewności, spoglądania na problem z innej perspektywy, dopuszczania możliwości istnienia kilku różnych wersji, zgody na to, że ostatecznie pozostalibyśmy z wieloma pytaniami (lub hipotezami), ale bez konkluzywnych odpowiedzi. Ponownie Dragan: „[…] nawet gdyby cały obecny stan naszej wiedzy o świecie zebrać i nie wiem jak precyzyjnie wyrazić, to i tak dostalibyśmy zbiór przybliżeń lub nonsensów. Bo ostateczna teoria wszystkiego, jeśli w ogóle istnieje, z całą pewnością nie jest nam znana”. Nie musi to wcale umniejszać wartości tego, co i jak robimy. Świadomość ograniczeń może wręcz tę wartość dodawać.
Surferska praktyka bycia pomiędzy może nas prowadzić, gdy szukamy wiedzy i gdy wchodzimy w relacje; uczyć zadawania pytań, podążania za niespójnościami i pęknięciami, podważania tego, co z pozoru racjonalne i spójne; trenować w rozważaniu-przeżuwaniu kwestii z rozmaitych punktów widzenia, sztuce cierpliwości i zauważania. Wreszcie możemy dzięki niej szlifować zdolność do możliwie najlepszego trwania w świecie, którego nigdy w pełni nie uporządkujemy oraz nie skontrolujemy i z którego nie uczynimy – zaczadzającego rozum i karmiącego pychę – gwaranta niepodważalnej pewności.

Wiele niewiadomych
Carol Gilligan, amerykańska psycholożka rozwojowa, w latach 70. XX w. została asystentką Lawrence’a Kohlberga, który prowadził badania nad rozwojem moralnym dzieci. Gilligan z pewnym niepokojem zauważyła, że opracowane przez naukowca kryteria prowadzą do konfundujących wniosków, że chłopcy częściej niż dziewczynki osiągają wyższe stadia rozwoju moralnego. Czy faktycznie dziewczynki z zasady są mniej dojrzałe? Badaczka postanowiła wnikliwiej przyjrzeć się tej hipotezie i tak w 1982 r. powstała jej książka Innym głosem. Teoria psychologiczna a rozwój kobiet. Analizy Kohlberga były oparte na rozmowach dotyczących dylematu moralnego Heinza. Pytano dzieci, czy mężczyzna imieniem Heinz, którego żona jest śmiertelnie chora i wymaga terapii lekarstwem, na które go nie stać, powinien ukraść je z apteki.
Założona przez Kohlberga droga do moralności prowadziła od stadium rozumienia sprawiedliwości przez pryzmat własnych potrzeb, przez odwoływanie się do konwencji społecznych, po abstrakcyjne ujmowanie sprawiedliwości jako swego rodzaju ideału, uniwersalnej wartości. Na tym tle 11-letni Jake i Amy – jedni z uczestników badań – wypadli skrajnie różnie. O ile Jake, dla którego dylemat moralny to „coś w rodzaju zadania z matematyki z ludźmi”, z łatwością wpisał się w wizję moralności opartej na prawach i zasadach, w której dąży się do znalezienia „obiektywnie sprawiedliwego rozwiązania dylematów moralnych, z którymi zgodzić mogłyby się wszystkie racjonalne osoby”, o tyle Amy wydaje się od tej wizji niezwykle daleka. Co ciekawe, psycholożka rozmawiająca z dziewczynką zdawała sobie sprawę, że to, co mówi Amy, może być odebrane jako naiwne, świadczące o braku umiejętności abstrakcyjnego myślenia i rozwiniętego poczucia ja, że może prowadzić do postrzegania jej jako osoby niedojrzałej moralnie. Dlatego chcąc dać jej szansę, powtarzała swoje pytania, co jeszcze pogłębiało poczucie, że Amy odstaje od założonych norm.
Jeśli jednak odpuścimy na chwilę – jak uczyniła to Gilligan – kurczowe trzymanie się przyjętych standardów dotyczących stadiów rozwoju moralnego, a wsłuchamy się w to, co nastolatka mówiła, usłyszymy nie tyle głos osoby niedojrzałej, ile głos kogoś, kto zupełnie inaczej pojmuje rozstrzyganie złożonych moralnie sytuacji. Amy w porównaniu z Jakiem, który operuje językiem logiki i racjonalności, waha się, często powtarza „to zależy” i „hm”, widzi tę sytuację jako mocno nieoczywistą, ponieważ jest ona dla niej uwikłana w delikatną sieć współzależności i relacji międzyludzkich; nie stanowi matematycznego równania z jedną niewiadomą.
W trosce o relacje
Amy odpowiada niejako na inne pytanie niż Jake – oczywiste jest dla niej to, że Heinz powinien działać, ale zastanawia się, czy kradzież jest tu najlepszym wyborem. Czy nie lepiej byłoby otwarcie porozmawiać z aptekarzem, poprosić o pomoc? Co na to żona? Czy chciałaby, by jej mąż kradł lekarstwo? Co się stanie, gdy Heinz trafi do więzienia? Przecież chora partnerka nadal będzie go potrzebować. A nawet gdyby ukradł i uszłoby mu to na sucho, czy będzie wiedział, jak dawkować lek? Czy w tej sytuacji i tak nie potrzebowałby fachowej pomocy?
Jake rozpatruje tę sytuację z punktu widzenia konfliktu między dwiema wartościami: własnością a życiem. To analiza abstrakcyjna, oderwana od społecznych sieci zależności, poszukiwanie odpowiedzi w ramach obiektywnych kryteriów. Tymczasem Amy widzi problem jako możliwy do rozwiązania w ramach relacji, poprzez komunikację. Dla niej rozstrzygnięcie omawianego dylematu nie polega na arbitralnym przyjęciu jednego dobrego rozwiązania. Jest tu kilka możliwości, a każda pociągnie za sobą określone konsekwencje – przecież sytuacja dotyczy paru osób i będzie trwała w czasie. Dziewczynka „widzi świat jako złożony z relacji, a nie z osobnych ludzi; świat, który trzyma się dzięki związkom ludzkim, a nie systemowi zasad”. Nie chodzi tu o relatywizm moralny – przekonanie, że ta sprawa wygląda inaczej z różnych punktów widzenia – który może prowadzić do rozłożenia rąk i poczucia bezradności wobec nierozwiązywalności spornej kwestii, tylko o podkreślenie, że przyglądając się sytuacji z rozmaitych perspektyw, możemy je wszystkie przemyśleć i przedyskutować.
Głos Amy można odebrać jako bezradne i naiwne miotanie się, wykręcanie od odpowiedzi, wikłanie w uparcie powtarzane „to zależy”, rozmywanie sedna problemu, a przecież w takich sytuacjach wybieramy jasność. Być może jednak właśnie takie sporne kwestie wymagają umiejętności wytrwania w niejasności. Z punktu widzenia założonych stadiów moralnego rozwoju Amy za bardzo się waha, ale owo wahanie można odczytać jako opór przed przezwyciężaniem trudności w odwołaniu do schematów, zasad i formalnych procedur – zbyt ograniczone, by objąć całą specyfikę każdego konfliktu. Gdyby osoba przeprowadzająca wywiad zawahała się, to usłyszałaby w głosie Amy nie kręcenie się w kółko i niepewność, lecz odmienną wizję moralności oraz inne wyzwania dotyczące rozwoju moralnego.
Postać Jake’a uosabia moralność skupioną na uniwersalnych wartościach, podczas gdy Amy stała się symbolem moralności bazującej na trosce o relacje. Jake wychodzi od wizji świata zbudowanej na przekonaniu o istnieniu odrębnych jednostek, które dopiero w rozwoju moralnym przekraczają koncentrację na ja. Dla Amy oczywistym punktem wyjścia są relacje – w tym kontekście rozwój oznaczałby więc zadbanie także o siebie, o własne potrzeby.
Historia Amy może nauczyć nas tego, że coś, co odbieramy jako miotanie się, może skłonić do zawahania się i przyjrzenia uważniej własnym założeniom. Dziś już widzimy bardzo wyraźnie, m.in. dzięki książce Caroline Criado Perez Niewidzialne kobiety, w jak wielu dziedzinach milczące założenie o postrzeganiu męskiego doświadczenia jako uniwersalnego, kobiecego zaś jako marginalnego ma wpływ na jakość życia i zdrowie kobiet. Jednak wahanie Amy umożliwia też usłyszenie innego głosu – tego, który nie mieści się w naszych dotychczasowych schematach poznawczych i który wyłącznie z tego powodu jest deprecjonowany.
Umiejętność usłyszenia innego głosu jest ważna nie tylko przy zwalczaniu stereotypowego myślenia, lecz także przy podejmowaniu bardziej trafnych i sprawiedliwych decyzji we wszystkich dziedzinach i sferach życia.
Daniel Kahneman, Olivier Sibony i Cass R. Sunstein, autorzy książki Szum, czyli skąd się biorą błędy w naszych decyzjach, pokazują, jak – między innymi – stereotyp zdecydowanego i stanowczego lidera oraz tendencja do racjonalizacji, poszukiwania logicznej spójności nawet tam, gdzie jej nie ma, prowadzą do podejmowania błędnych i przypadkowych decyzji. Dzieje się tak również w ważnych społecznie sprawach – takich jak wydawanie wyroków przez sąd, stawianie diagnoz przez lekarzy czy interpretacja danych w kryminalistyce lub medycynie – co do których chcielibyśmy mieć pewność, że zostały przeanalizowane starannie, na podstawie mocnych przesłanek, a nie czyjegoś widzimisię bądź czystego przypadku.
Ludzie, którzy wydają trafne osądy, nie zawsze od razu wiedzą, co należy robić. Charakteryzuje ich raczej „aktywna otwartość umysłowa”: gotowość do przyjęcia kontrargumentów, umiejętność pomieszczenia w sobie wielu – niekiedy sprzecznych – wyjaśnień i danych, dopuszczanie własnej omylności, posiadanie „nieustającej wersji beta”. To ludzie, którzy potrafią wytrwać w stanie zawahania i niepewności. Przedwczesna pewność może zamydlić oczy. Dążąc do logicznej spójności, będziemy eliminować wszystkie fakty, które staną nam na drodze, będziemy za wszelką cenę unifikować i racjonalizować swoją wersję. Jeśli osoba podejmująca trafne decyzje w ogóle kiedykolwiek może być czegoś pewna – wyjaśniają Kahneman i współautorzy – to poczucie pewności towarzyszy końcowi procesu decyzyjnego, nie początkowi.
Zazwyczaj słabo tolerujemy niepewność i znaki zapytania. Często też sami sobie odbieramy prawo do wahania, zgłaszania wątpliwości czy zadawania pytań. Uważamy, że może to zostać odebrane jako zachowanie konfliktowe czy niesympatyczne. Dlatego mamy tendencję do podążania za głosem tego, kto wypowiedział się w grupie jako pierwszy lub kto cieszy się największym autorytetem – ze stratą dla trafnego procesu decyzyjnego, precyzyjniejszego przewidywania i sprawiedliwszego działania. Czy nie warto zatem docenić wahanie, niepewność, umiejętność trwania pośród pytań i różnych wariacji odpowiedzi, wielu pootwieranych wersji?

Sprzeczność świata
Jedna z dróg do pielęgnowania w sobie umiejętności wahania może wydawać się pełna paradoksów. Odwołuje się bowiem wcale nie do mnożenia wątpliwości i rozterek, lecz do koncentracji na tym, co się faktycznie czuje, odbiera zmysłami, co się dzieje w kimś i wokół kogoś. Mówię o treningu uważności – ćwiczeniu się w zauważaniu, aktywnym przyglądaniu się sobie i światu. Z jednej strony możemy dzięki temu nauczyć się po prostu widzieć, czuć, słyszeć więcej, z drugiej zaś dostrzec coś zaskakującego, innego w czymś – wydawałoby się – znanym na wylot. Niespodziewany świeży zapach suchych liści, aromat herbaty, którego wcześniej nie wyczuwaliśmy, finezyjnie skręcone drzewo na drodze pokonywanej każdego dnia. Inność (ale też oryginalność czy innowacyjność) wcale nie polega na wywracaniu rzeczywistości do góry nogami. Jej ziarna są wokół nas, wystarczy je dostrzec.
Praktyka szkolenia się w zauważaniu świata może pomóc odkryć jeszcze jedną, być może banalną rzecz: to nie spójność rządzi światem, lecz sprzeczność. Kiedy boli mnie ząb i wydaje mi się, że cała moja istota kurczy się do jego rozmiarów, a zarazem rozlewa – wszystko staje się bolesnym rwaniem. W tym samym czasie mogę zauważyć, że stopa ma się całkiem komfortowo, dłoniom jest nieco chłodno, a czoło pozostaje lekko napięte. Zatem równocześnie możemy czuć powalający ból i komfort, napięcie i rozluźnienie, chłód i ciepło. W lesie w powalonych martwych pniach toczy się życie grzybów, a w dziuplach – ptaków. Życie i śmierć idą ręka w rękę. Wreszcie możemy czuć – nawet do konkretnej osoby – zarówno wdzięczność, jak i złość, możemy się jakimś wydarzeniem cieszyć oraz nim niepokoić, nasze dokonania mogą napawać nas i dumą, i lękiem. Możliwe jest odczuwanie sprzeczności.
Niepewność, wiedza i nadzieja
Anna Tsing, amerykańska antropolożka, czyni z tej taktyki zauważania jednocześnie sztukę i metodę naukową [zob. A. Tsing, Grzyb u kresu świata. O możliwości życia na ruinach kapitalizmu]. Dostrzeganie smaków, zapachów, praktyk, słów, opowieści, emocji, wrażeń staje się jej sposobem na przyglądanie się takim zjawiskom, jak globalizacja, kapitalizm czy katastrofa klimatyczna. Może się wydawać, że podążanie za aromatem, przysłuchiwanie się opowieściom snutym przez różne napotkane osoby czy wyłapywanie tego, co samą badaczkę dziwi, to dość karkołomna metoda rozumienia takich wielkich i obezwładniających pojęć. A jednak przynosi zaskakujące i ważkie rezultaty.
Po pierwsze jest lekiem na wrażenie, że zjawiska te są spójne i oplatają równomiernie cały świat. Nie chodzi tu tylko o rozpoznanie, że ludzkie i pozaludzkie byty rozmaicie odczuwają skutki globalizacji, kapitalizmu czy katastrofy klimatycznej, ale także o to, że zjawiska te – wbrew ich uniwersalistycznym założeniom czy postulowanym zasięgom – same są popękane, fragmentaryczne i połatane. Globalizacja i kapitalizm nie rozlewają się z centrum świata jak lawa, która pokrywa przestrzeń wokół wulkanu. Tsing pokazuje, że i jedno, i drugie powstaje we fragmentach. Dążenie do ujednolicenia, uniwersalistyczne aspiracje, potrzeba stabilności natrafiają w terenie na zaskakujące warunki, na ludzi i nieludzi, którzy zaczynają inaczej interpretować te dążenia, aspiracje oraz potrzeby. Te spotkania tworzą luki i pęknięcia w owym wyobrażeniu, jak wybrzuszony przez korzenie drzew asfalt czy patchwork, którego nie warto zszywać, bo tracimy wówczas z oczu to, co wychyla się spomiędzy skrawków materiału – na szwach, w rysach i szczelinach. A tam tkwi druga wartość płynąca z przyjętej przez Tsing metody badawczej – sztuki zauważania. Jest nią nadzieja.
Apokaliptyczne wizje wieszczące koniec świata z powodu katastrofy klimatycznej i postrzeganie jej jako czegoś, co rozlewa się równomiernie po Ziemi jak fala powodzi pustosząca nasze – ludzkie i pozaludzkie – intymne oraz publiczne przestrzenie, mogą działać paraliżująco. Zamyka nas to w poczuciu, że już nic nie da się zdziałać albo że wszystko, czego moglibyśmy się podjąć, to przelewanie z pustego w próżne. Po cóż więc cokolwiek robić? Takie postrzeganie rzeczywistości odbiera nadzieję, poczucie sprawczości (nawet jeśli bardzo ograniczonej), możliwość czerpania z twórczych zasobów wyobraźni, ale też dostrzeżenia – już obecnych – innych sposobów życia, działania i myślenia. Stajemy się – jak pisze amerykański filozof Cary Wolfe w eseju Condors at the End of the World: Rethinking Environmental Art [Kondory na końcu świata. Nowe podejście do sztuki ochrony środowiska] – „środowiskowymi lunatykami i lunatyczkami”, błądzimy bezwiednie po zrujnowanym świecie, niby patrzymy, ale nic nie widzimy, zdaje się, że działamy, lecz de facto kręcimy się jak w kołowrotku.
Przy czym nie chodzi (ani mnie, ani Tsing) o odbieranie katastrofie klimatycznej realności czy o wymazywanie związanych z nią dramatów, o podniesienie „mogę wszystko” do planetarnego poziomu i uznanie, że możemy po prostu rozwiązać ogół tych piętrzących się problemów. Być może nie możemy. Chodzi o stworzenie wyrw we wszechogarniającej narracji o końcu, spustoszeniu i śmierci. Te luki pozwalają dostrzec, że czasem w środku katastrofy powstaje coś cennego; że ludzie i nieludzie w trudnych warunkach znajdują swoje – tak, prekaryjne i często tymczasowe – sposoby na przeżycie; że historii o śmierci, degradacji i spustoszeniu musi towarzyszyć opowieść o życiu, tworzeniu i nadziei, inaczej dostaniemy niepełny obraz sytuacji. Sztuką jest snucie tych dwóch wątków jednocześnie, balansowanie na linie, by ani nie spaść w otchłań rozpaczy i apatii, ani nie popaść w hurraoptymistyczne oderwanie od rzeczywistości.
A zatem znów wahanie – ani marazm, ani – jak pisał Herbert w wierszu Pan Cogito rozmyśla o cierpieniu – „opętańcza akcja na rzecz bezdomnych kotów”, ani hipersprawczość, ani bezradność, ani cyniczna obojętność, ani bezkrytyczna nadaktywność. I ponownie paradoks bycia pomiędzy. Poczucie sprawczości, nadzieja, działanie wcale nie muszą brać się z przekonania, że ma się wszystko pod kontrolą, że wystarczy się zmobilizować i wtedy uda się przezwyciężyć kryzys, wyjść suchą nogą z katastrofy, a może nawet w wyniku tych doświadczeń zostać lepszym człowiekiem. Niewykluczone, że tak nie będzie. Zresztą postrzeganie kataklizmu jako okazji, by stać się lepszą osobą, jest moralnie wysoce problematyczne. Poczucie sprawczości, nadzieja, działanie mogą rodzić się z niepewności.

Spotkanie z nieznanym
Anna Tsing dużą wagę przywiązuje do nieprzewidywalnych spotkań, które zmieniają zasady gry. To właśnie dzięki nim świat przestaje wydawać się jednolity i spójny. Nawet jeśli mamy do czynienia z czymś tak pozornie koherentnym i wszechogarniającym jak globalizacja czy katastrofa klimatyczna. Spotkania z innym czy nowym oraz ich nieznane rezultaty kpią sobie z przekonania o sprawczości i kontroli, nie przebiegają według planu i powodują nie tylko to, że zmienia się sytuacja, lecz także to, że przeobrażają się zaangażowane w nią strony.
Dzięki pojęciu „spotkania” możemy powrócić do ludzkiej „spektakularnej ignorancji”, o której pisał Dragan. Musimy przyznać, że wiemy niewiele, że nie pozjadaliśmy wszystkich rozumów, pokornie spojrzeć na newtonowski „ocean prawdy”. Spotkanie może nas faktycznie odmienić, możemy wynieść z niego coś ważnego i wartościowego, ale wyłącznie wtedy, gdy będziemy umieli się wahać, być pomiędzy, gdy zaprzyjaźnimy się z niepewnością. Spotkanie (i szerzej: myślenie relacją – nie jednostkami – które uprawiała Amy) stanowi odtrutkę na dęte przekonanie o ludzkiej wyjątkowości; uczy orientowania się w sieci zależności, sprawdzania rozmaitych możliwości zachowania i wyjaśniania, słuchania, podmiotowego traktowania innych oraz tworzenia więzi z pełnym szacunkiem.
W tym też tkwi sedno odpowiedzialności. W najnowszej myśli feministycznej często rozumie się ją jako możliwość odpowiedzi (gra słów: responsibility i response-ability). Nie chodzi tylko o to, by w każdej relacji czy podczas każdego spotkania zadbać o to, by strony mogły odpowiedzieć na pytanie czy zaproszenie, lecz także by dopuścić możliwość, że ta odpowiedź zmieni całą sytuację, również nas. Może się zdarzyć, że ktoś, kogo o coś pytamy, odpowie – jak Amy – poza założonym schematem. Możemy oczywiście zignorować tę odpowiedź, podważając powagę strony odpowiadającej, zarzucając jej braki w rozumie, umiejętnościach czy niedojrzałość. Wówczas jednak nie dowiemy się niczego naprawdę nowego. Wyłącznie wtedy, kiedy się zawahamy i zastanowimy, czy nasze schematy, założenia i pojęcia są jedynymi realnymi, możemy usłyszeć inny głos, wyjrzeć poza znany nam świat.
Pewność potrafi tylko powtarzać schematy, głosić oczywiste prawdy i proponować oczekiwane sposoby zachowania bądź rozwiązania. Wahanie – wprost przeciwnie: zaprasza do wędrówki w nieznane. To, czy odnajdziemy się poza szlakiem, w dużej mierze zależy od tego, czy docenimy niepewność i rozgościmy się w byciu pomiędzy. Czy lęk nie zaprowadzi nas z powrotem w bezpieczne (zaledwie psychologicznie i pozornie) koleiny pewności. Jeśli odważymy się zawahać, być może usłyszymy coś nowego, co często nie jest traktowane poważnie, bywa ośmieszane i wykluczane. W tym tkwi także etyczny potencjał wahania. Jest ono sposobem na bardziej dialogiczne bycie w świecie – w otwartości na relacje i zmiany, na wspólnotę poszukiwania, pokorę i odwagę pozostawania wśród paradoksów oraz niepewności jutra. Być może zamiast tkwić na wybetonowanych pozycjach, warto, abyśmy wszyscy nauczyli się surfować.