To nie jest dobry czas dla dzikich istot. Nie ma już miejsc na Ziemi, gdzie przyroda istniałaby w kształcie niezmienionym przez cywilizację. Topnieją lodowce, blakną rafy koralowe, co roku wymiera jakieś 100 tys. gatunków roślin i zwierząt, kurczą się pierwotne lasy deszczowe i puszcze. Produkujemy za to fury plastikowych śmieci, które przeważnie lądują w oceanach – w połowie wieku morza mogą zawierać więcej plastiku niż ryb! Względny optymizm po paryskim szczycie klimatycznym z grudnia 2015 r. skończył się wraz z wyborem Trumpa na prezydenta USA. Technokapitalizm rządzi.
Mimo to, mówiąc o nieokiełznanym egoizmie, agresji i złu, automatycznie odwołujemy się do dzikości. Jakby rabunkowa eksploatacja naturalnych zasobów Ziemi nam nie wystarczała, kolonizujemy dzikość także symbolicznie: w kontraście do człowieczeństwa dzikość jest czymś obcym, pustym ekranem, na którym możemy wyświetlać dowolne fantazje i lęki. Przykładowo słyszy się, że ludzie „dziczeją” albo zachowują się „jak zwierzęta” – to ma wyjaśniać eskalację agresji w tych czasach. Zupełnie jakby wojnę w Syrii rozpętały lamparty, gazele albo ibisy, jakby to żubry poprzecinały Europę płotami ze strachu przed „falą (!) obcych”.
Tymczasem żniwo ostatniej wojny nie omija zwierząt: syryjska odmiana ibisa grzywiastego prawdopodobnie właśnie wyginęła. Jelenie wykrwawiają się w zasiekach na granicy między Chorwacją a Słowenią. Niedźwiedzie brunatne, wilki i rysie nie mogą już swobodnie przemieszczać się po Bałkanach. Mur między USA a Meksykiem będzie katastrofą nie tylko humanitarną, lecz także ekologiczną, bo przecinając trasy migracyjne zwierząt (np. jaguarów z pustyni Sonora), ograniczy ich dostęp do pożywienia i partnerów seksualnych. „O, jakże są nieszczelne granice ludzkich państw!” – pisała Szymborska w optymistycznym Psalmie zakończonym słowami: „Tylko co ludzkie potrafi być prawdziwie obce./Reszta to lasy mieszane, krecia robota i wiatr”. Psalm sugeruje, że przyroda nie zwraca uwagi na sztucznie wytyczone granice. Sęk w tym, że prawdziwa obcość, ten arcyludzki wynalazek, wznosi coraz mocniejsze materialne i duchowe mury.
Amerykański pisarz i przyrodnik amator Henry David Thoreau twierdził, że w „dzikości jest przetrwanie świata”. Thoreau miał na myśli dziką, samoregulującą się przyrodę (w odróżnieniu od ludzkiej skłonności do wyznaczania granic i tworzenia monokultur), ale także pewien stan ducha i styl myślenia. „Dzikie” myślenie to myślenie niesformatowane, czerpiące energię z żywego źródła aktualnie doświadczanej chwili, z ciała, z doświadczenia nierozerwalnych związków między własnym „ja” a tym, co na zewnątrz „ja” (co tylko z pozoru jest obce). Myślenie sformatowane szybko kostnieje w agresywny dogmat; „dzikie” myślenie żyje, ewoluuje, adaptuje się do sytuacji. Dziś, kiedy żyjemy przyklejeni do laptopów i smartfonów, intuicje Thoreau trafiają w punkt. Sporo się ostatnio mówiło o bańkach informacyjnych, w których żyjemy, o efekcie „komory echa”, w której wszystkie głosy brzmią prawie identycznie. Ten uwiąd wolności, kurczenie się duszy, to prawdziwa katastrofa: gdzie brakuje duszy, tam grasuje strach – żadna technologia, żadna kasa na to nie pomoże.
21 marca to Międzynarodowy Dzień Lasów i Światowy Dzień Poezji. Może to nie przypadek, że wypadają tego samego dnia. Ani lasy, ani wiersze nie mogą istnieć bez dzikości, którą tu biorę w obronę. Jak pisał amerykański poeta Gary Snyder, poezja wychodzi z mroku „poza kręgiem ogniska”. Żeby ją spotkać, trzeba pójść na krawędź światła, czyli opuścić strefę komfortu, gotową mapę świata (z zasiekami i murami, roślinnymi i ludzkimi monokulturami). Nawet klasyczny, regularny wiersz dotyka miejsca, gdzie tworzą się znaczenia – jest ćwiczeniem z wyobraźni. Jako rezerwuar żywej myśli poezja może być, i bywa, sojuszniczką ekologii. Potrzeba nam takiej myśli, żywej i niepokornej, żeby odnowić łączność z tym, co dzikie – poza nami i w nas – jak nosorożec z wiersza Jo Shapcott odnaleziony we własnym wnętrzu, w głębokim bagnisku serca. „Cóż innego mogę zrobić – pyta poetka (tłum. Jerzy Jarniewicz) – niż nakarmić go świeżym sianem, namaścić mu szorstką skórę oliwą z migdałów, aż zacznie świecić; pszczelim woskiem wypolerować dwa rogi wyrastające mu ze łba, obmyć wodą różaną obie pary pokrytych łuską nóg […]?” Tak właśnie zróbmy, póki istnieje nosorożec z ciała, póki dusza nie jest z plastiku.