Połączeni Połączeni
i
Henri Rousseau, „The Waterfall”, źródło: Wikimedia Commons
Pogoda ducha

Połączeni

Ryszard Kulik
Czyta się 15 minut

Powietrze, które wdychamy, na chwilę staje się częścią nas. Widok odbity na siatkówce oka wywołuje w nas emocje, a słowa, które ktoś do nas wypowiada, budują naszą tożsamość. Wszystko łączy się ze sobą w wielkim łańcuchu życia.  

To jedno z największych pytań, jakie możemy sobie zadać: „Kim i czym jestem?”. Dotyczy bowiem samej istoty naszego życia, tajemnicy istnienia. Zwykle pojawia się w niecodziennych okolicznościach – podczas życiowego kryzysu, dotkliwej straty, poważnej choroby czy w obliczu śmierci. Zadajemy je sobie też kolektywnie w trudnych momentach, np. wtedy, gdy grupa ludzi, do której należymy, jest w niebezpieczeństwie. W dobie kryzysu klimatycznego pytanie o nasze miejsce w sieci życia nabiera szczególnego znaczenia. Sposób, w jaki na nie odpowiemy indywidualnie i zbiorowo, będzie miał istotne konsekwencje dla naszej przyszłości.  

Miłość do siebie 

Coraz więcej psychoterapeutów rozpoznaje dziś zaburzenia narcystyczne. Ich nazwa nawiązuje do mitu o Narcyzie – pięknym młodzieńcu, który nieczuły na względy nimf zapatrzył się w swoje odbicie w wodzie i tak w nim zakochał, że stracił zainteresowanie całym światem. Przestał jeść i pić, aż w końcu umarł. Mit wskazuje na dramat Narcyza, który nie dostrzega niczego poza własnym obrazem, choć przecież w gładkiej tafli odbijają się niebo, chmury, ptaki i wierzchołki drzew. Lustro wody odzwierciedla cały świat, jednak młodzieniec go nie zauważa. To moment kluczowy – Narcyz nie tylko nie widzi świata, ale także nie dostrzega siebie. A co najważniejsze – również siebie nie kocha. Gdyby tak było, dbałby o swój dobrostan i ostatecznie nie umarł z wycieńczenia.  

Odbicie jest czymś innym niż prawdziwe ja. Narcyz nie wie, kim jest, nie zna siebie, więc nie może siebie kochać. Jedyne, co mu pozostaje, to wizerunek. Dzisiaj wiele osób powtarza ten schemat. W czasach mediów społecznościowych żonglujemy naszymi wizerunkami wyłącznie po to, by zrobić wrażenie na innych. Wzbudzanie podziwu, uwielbienia i zyskiwanie poklasku stało się ważnym motywem naszych interakcji społecznych. Inni liczą się o tyle, o ile gotowi są brać udział we wzajemnych spektaklach uwielbienia. Starannie wypielęgnowany obraz ja zastąpił to, kim w istocie jesteśmy.  

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ta tendencja dotyczy również naszego życia kolektywnego. Gatunek homo sapiens uważamy za wyjątkowy, przypisujemy mu niezwykłą inteligencję i zdolności dające przewagę nad innymi formami życia. Zapatrzeni w siebie i uwiedzeni przez cywilizacyjne narzędzia, które sami stworzyliśmy, rzucamy naturę na kolana po to, by czerpać jeszcze więcej korzyści i pławić się w komforcie. Podobnie jak Narcyz nie widzimy świata w jego złożoności i bogactwie. Zwracamy uwagę tylko na to, co może nam posłużyć do realizacji własnych celów. I tak jak mityczny bohater nie dbamy o siebie oraz świat na głębokim poziomie, prowokując katastrofę w wymiarze indywidualnym i globalnym.  

Moje nie moje ciało 

Przyjrzyjmy się ciału. Myślimy i mówimy zwykle „moje ciało”, tak jakby było czymś odrębnym. Jakby istniał poza nim jakiś wyidealizowany podmiot, który próbuje kształtować je i nim zarządzać. A przecież nasze ciało nie należy tak naprawdę do nas. To ogniwo w wielkim łańcuchu życia, a nawet więcej – element kosmicznego procesu, który przekracza nasze odizolowane, małe ja będące synonimem narcystycznego wizerunku siebie.  

Naukowcy szacują, że organizm przeciętnego dorosłego mężczyzny składa się z około 36 bilionów własnych komórek (przeciętnej kobiety o 8 bilionów mniej) i podobnej liczby komórek innych istot (głównie bakterii) bytujących przede wszystkim w układzie pokarmowym i na skórze. Bez nich nasze życie najzwyczajniej nie byłoby możliwe. Bakterie uczestniczą w metabolizmie, utrzymują skórę w zdrowiu, w istotny sposób regulują pracę układu odpornościowego i wpływają na emocje, warunkując kondycję psychiczną. Lynn Margulis [więcej o niej na s. 122 – przyp. red.], wybitna amerykańska biolożka, przekonuje, że człowiek jest holobiontem – organizmem składającym się z wielu różnych istot, które współpracują ze sobą zgodnie z symbiotycznym wzorcem relacji. 

Jednocześnie nasze nie nasze ciała uczestniczą w dużo szerszej wspólnocie. Każdy oddech, w którym przyjmujemy tlen i oddajemy dwutlenek węgla, wiąże nas ściśle z drzewami oraz innymi zielonymi roślinami. One same też są holobiontami, wspólnotami rozmaitych stworzeń, które „dogadały się” i działają na rzecz podtrzymywania swojego życia. Ziemia, powietrze, woda i energia płynąca ze słońca nieustannie przepływają przez nasze nie nasze ciała, włączając nas w to, co nazywamy cudem istnienia.  

Gdy spojrzymy dostatecznie głęboko i szeroko, zobaczymy, że całe planetarne życie to współpracujący ze sobą układ, którego poszczególne organizmy są powiązane na wiele różnych sposobów. Żadne stworzenie nie jest samotne, oderwane od reszty, niezależne. Nasze wyobrażenia o odrębności to zatem niebezpieczna iluzja.  

Dobrze to ujmuje David Brower, jeden z najbardziej znanych i cenionych działaczy ekologicznych w USA, stwierdzając, że na pytanie: „Z czego składa się kondor?” zwykle odpowiadamy, wymieniając kości, pióra, narządy wewnętrzne itd. Niektórzy dorzucą do tego „obce” mikroorganizmy bytujące na skórze i w ciele tego zwierzęcia. Ale kondor składa się także ze skał, na których założył gniazdo, z rzeki, która płynie nieopodal, z drzew, które dostarczają mu tlen do oddychania. Brower przekonuje, że gdy patrzymy wyłącznie na ptaka, widzimy zaledwie 5% tego, czym on jest. Bez pozostałych 95% elementów nie byłoby kondora. 

Daleka podróż w czasie 

Tę perspektywę możemy jeszcze poszerzyć o wymiar kosmiczny. Każdy atom, który tworzy kondora i nas, pochodzi spoza Ziemi. Najwięcej w naszych organizmach jest atomów wodoru. Wszystkie one powstały niedługo po Wielkim Wybuchu, około 13,8 mld lat temu. Pozostałe pierwiastki, z których się składamy: tlen, węgiel, azot, wapń, fosfor i inne, rodziły się we wnętrzach gwiazd. Nie jest więc przesadą stwierdzenie, że każdy z nas jest dzieckiem wszechświata. Cała ta materia bez przerwy się zmienia, przybierając postać planety, asteroidy, skały, dżdżownicy, stokrotki, wilka czy człowieka. Wszyscy uczestniczymy w tej kosmicznej podróży od momentu Wielkiego Wybuchu, przyjmując po drodze niezliczone formy.  

Nosimy w sobie historię wszechświata i jesteśmy dziedzicami procesu ewolucji życia na Ziemi. Każda nasza nie nasza komórka i tkanka, każdy narząd czy układ reprezentuje dziedzictwo życia, powielając wypracowane przez ewolucję schematy budowy i funkcjonowania. Patrząc na dłoń, możemy w niej dostrzec nie tylko rączkę małego dziecka, którym kiedyś byliśmy, ale także łapę niedźwiedzia czy rysia. Możemy się w niej też dopatrzyć płetwy ryby, bo przecież w życiu płodowym, zanim wykształciły się nasze ręce z palcami, dłonie przypominały płetwy.  

Oprócz tego materialnego wymiaru dziedziczymy również bardziej subtelne wzorce zachowań. Nosimy w sobie swoich rodziców, a także dziadków, pradziadków… Ta długa linia ludzkich przodków zapisała się w nas zarówno w postaci genów, jak i strategii przetrwania czy schematów nawiązywania relacji z innymi ludźmi. Nasiąknęliśmy ponadto kulturowymi przekazami, które pozwalały nam w odpowiedni sposób przygotować się do dorosłego życia w ludzkiej społeczności oraz radzić sobie z trudami i przeciwnościami losu. 

Całe to dziedzictwo może się nam nie podobać, możemy nie chcieć kierować się nim w życiu, ale dopóki nie uznamy jego istnienia, dopóty będzie ono wpływało na nasze życie, a my nie będziemy wiedzieli, kim jesteśmy. Odkrycie siebie w pełni jest zatem szansą na urzeczywistnienie własnego człowieczeństwa. 

Odkrywanie (własnej) natury 

Współczesna psychologia mówi, że nasze ja w procesie rozwoju w naturalny sposób obejmuje coraz większy zakres rzeczywistości. Stajemy się sobą poprzez przyjmowanie w siebie innych i otoczenia. Rodzimy się jako istoty całkowicie zależne od naszych opiekunów. Jesteśmy wtedy w symbiotycznej relacji z matką, całkowicie z nią (i ze światem) zlani oraz pozbawieni poczucia odrębności. Następnie stopniowo się separujemy, uwewnętrzniając obiekty w postaci osób znaczących, co stanowi zalążek struktury ja.  

To właśnie na tym etapie najczęściej następuje zaburzenie, które później skutkuje narcystycznym rysem osobowości. Innymi słowy: potrzebujemy żywej, autentycznej relacji ze znaczącymi osobami, by włączyć je w siebie i zbudować własną tożsamość. Na dalszych etapach poszerzamy ją, dodając innych ludzi, w tym grupę rówieśniczą oraz takie zbiorowości, z którymi się identyfikujemy. Dzięki temu nasze ja nieustannie się rozrasta, zmniejszając jednocześnie nasz egocentryzm.  

Okazuje się jednak, że ukształtowana tożsamość indywidualna i społeczna to wcale nie koniec rozwojowej odysei. Jeś­li nie utkniemy na tym etapie, czeka nas kolejne poszerzenie ja w postaci włączenia w siebie innych ludzi, którzy niekoniecznie przynależą do naszej grupy. Mamy wtedy szansę objąć troską „obcych”, ponieważ – mimo różnic między nami i nimi – jesteśmy gotowi dostrzec również podobieństwa. Ta głęboko humanistyczna perspektywa zaprasza nas do aktywnego udziału w ogólnoludzkiej rodzinie, w której wszyscy jesteśmy w jakiś sposób połączeni.  

Kolejnym krokiem jest przyjęcie do tego kręgu istot pozaludzkich: zwierząt, roślin, grzybów, mikroorganizmów, a także żywiołów, które razem z nami tworzą rozległą sieć życia. Odkrycie w sobie bezpośredniej obecności bakterii jelitowych, ale też pośrednio elementów znajdujących się na zewnątrz w postaci drzew, lasów, roztoczy, dżdżownic, kruków, ryb, dolin rzecznych, oceanów, wiatrów czy słońca pozwala ostatecznie urzeczywistnić nasze człowieczeństwo.  

Przekraczając nasze małe ja, zwiększamy zakres troski, którą obejmujemy elementy świata zewnętrznego. Z czasem podział na to, co wewnątrz i na zewnątrz, zaciera się. Jeśli bowiem możemy odkryć siebie w innych oraz innych w nas, to kategorie „zewnątrz” i „wewnątrz” przestają mieć znaczenie. Dał temu wyraz John Seed, australijski aktywista ekologiczny, który broniąc lasu przed wycinką, mówił: „Przekonanie »Ja bronię lasu« stopniowo zastępowałem przekonaniem »Jestem częścią lasu, który broni siebie. Jestem tą częścią lasu, która właśnie zdobyła umiejętność myślenia«” [fragm. książki Billa Devalla Simple in Means, Rich in Ends: Practicing Deep Ecology – Proste w środkach, obfite w celach. Praktykowanie głębokiej ekologii].  

Istnieć znaczy więc współistnieć – jak pisał buddyjski mnich Thich Nhat Hanh. W tym odkrywaniu siebie pomóc może praktyka zapytywania: „Kim i czym jes­tem?”. Zadając to pytanie wielokrotnie, możemy zrywać kolejne zasłony iluzji, bo pojawiające się odpowiedzi z czasem odpadają jak stare łuski symbolizujące kolejne formy naszego wizerunku.  

Pod tą fasadą znajduje się cały świat, który czeka na swoje odkrycie. Stanowimy znacznie więcej, niż nam się wydaje, i choć ciągle koncentrujemy się na sobie (na małym ja), to zdecydowanie nie doceniamy samych siebie. Ale i ten etap ostatecznie jest do przekroczenia, a wtedy w odpowiedzi na pytanie, kim i czym jes­teśmy, pojawia się milczenie związane ze zbliżeniem się do samej tajemnicy istnienia –  tej zaś lepiej doświadczać bez słów. (Jak to ujął Ludwig Wittgenstein: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”).  

W epoce szaleńczego cywilizacyjnego pędu, w czasach zamętu i niepewności dobrze powtarzać to pytanie, ponieważ ma ono moc leczenia z narcyzmu oraz ułatwia przechodzenie kolejnych etapów rozwojowych, na których możemy coraz bardziej rozstawać się z własnym egocentryzmem, obejmując jednocześnie troską cały świat, którym przecież jesteśmy.

Czytaj również:

Lepiej po dobroci Lepiej po dobroci
i
Claudia Hammond, zdjęcie: dzięki uprzejmości Canongate
Przemyślenia

Lepiej po dobroci

Rozmowa z Claudią Hammond
Paulina Wilk

Im więcej życzliwych gestów wykonamy w kierunku innych, tym lepiej będziemy się czuć: psychicznie i fizycznie. O wnioskach, jakie przyniosło niedawne, zakrojone na światową skalę badanie dobroci, opowiada Claudia Hammond, jego współtwórczyni. 

Głos tej dziennikarki zna pół ­Anglii – od lat prowadzi w BBC audycje popularnonaukowe z zakresu psychologii, neurologii i zdrowia mentalnego. Opowiada w nich, jak można wyniki nowych, nieraz przełomowych badań wykorzys­tywać w praktyce. Jest autorką książek: Sztuka odpoczynku (Czarna Owca, 2021) oraz The Keys to Kindness (Canongate, 2022), które powstały na podstawie współtworzonych przez nią międzynarodowych badań nad odpoczynkiem (The Rest Test) i dobrocią (The Kindness Test). Podróżuje po świecie, wygłasza wykłady otwarte i prowadzi debaty dotyczące zdrowia. „Przekrój” złapał ją w domu w Londynie, na dzień przed wylotem do Nowej Zelandii.

Paulina Wilk: Chciałabym zacząć od podziękowania. To bardzo miłe, że zgodziłaś się poświęcić czas i podzielić wiedzą z nieznaną dziennikarką z Polski. Ale chyba lubisz rozmawiać z ­nieznajomymi?

Claudia Hammond: To prawda! Często zaczepiam obcych. Ucinam sobie z nimi pogawędki w sklepach albo w metrze.

Czytaj dalej