Jak może część z Państwa wie, od 1 stycznia 2018 roku staram się robić 110 pompek dziennie. Dlaczego akurat 110? Bo to się przekłada na 40 000 w roku i okrągły milion w ćwierć stulecia. Jak mi wychodzi? Do końca maja br. zrobiłem łącznie 31 396 pompek, czyli średnio 61 dziennie. Te liczby od razu zapraszają do budujących rozważań, czy to właściwie jest sukces, czy porażka? Niby grubo poniżej planu, ale mimo wszystko zrobiłem przecież 30 000 pompek w półtora roku – to pewnie z 50 razy więcej niż przez całą resztę życia. To chyba sukces! A przede wszystkim: mimo że nie wypełniam planu w całości, to nie porzuciłem go. A umieć coś zrealizować w połowie i nie porzucić tego – to zupełnie nowe zwycięstwo.
Decyzja, by robić te pompki, była jedną z najlepszych w moim życiu. Na pewno jest kilka rzeczy, których się dzięki nim nauczyłem, które tym sposobem zyskałem. Jakie?
Po pierwsze, zaczynając od rzeczy oczywistych, widać wyraźne skutki sportowo-fizjonomiczne. Mięśnie się wzmocniły, czuję się silniejszy. To jasne.
Po drugie, zgodnie z przewidywaniami, pompki, rozłożone na kilka serii w ciągu dnia, sprawiają, że jestem bardziej „podkręcony” fizycznie, stale czuję wysiłek, lepszy obieg krwi i myśli. O to właśnie chodziło, inaczej niż przy wyprawach na bieżnię, basen czy inną siłownię, gdzie jest inny rytm, trening raz na dwa dni, a w międzyczasie wielkie nic.
Po trzecie, nie ma chyba prostszego do wykonania ćwiczenia, bariera wejścia jest zerowa. Nie muszę kupować sprzętu, nigdzie chodzić, przygotowywać się. Wstaję od biurka, kawałek podłogi i cyk. I taki właśnie był cel. Żeby nie myśleć o wysiłku fizycznym jak o kolejnym wielkim „bloku” czy „przedsięwzięciu”, które trzeba wciskać w plan dnia. Ale żeby zmienić go w czynność rozproszoną, wykonywaną stale, to tu, to tam, tak by sumowała się do tych 40 000 rocznie.
Po czwarte, potęga prostoty. Jeden prosty, trywialny wręcz pomysł, ale konsekwentnie realizowany znaczy więcej niż najmądrzejsze rady, cud-diety i inne koncepty ze stron lifestyle’owych. To jest jeden z tych momentów – jak to się mówi – gdy jedyna rzecz, której żałuję, jest taka, że nie zacząłem wcześniej. Tyle było myślenia, tyle zastanawiania się, jak żyć, jak być w formie. A to jest proste, oczywiste i tak łatwo dostępne. Trzeba tylko – jak mawiał Laska w filmie Chłopaki nie płaczą – zacząć to robić. I dodatkowo jest fajne, że to są pompki właśnie: żołnierska prostota, ponadczasowość tego ćwiczenia, które jest ponad wszelką zajawką i modą.
A teraz ostatnie i najważniejsze. Mówi się, że regularne ćwiczenia są kluczem do wszystkiego. I oczywiście są. Ale dopiero, gdy zacząłem robić pompki ze stanowczym zamiarem, żeby faktycznie osiągnąć liczbę 110 dziennie, zrozumiałem, jak niebywale trudne jest zachowanie takiego rytmu. Utrzymać się na tej krzywej, nie spaść pod nią – to jest ogromny wysiłek. A jeśli się spadnie, to nadrobienie jest niemożliwością. Przerabiałem to dziesiątki razy przez te półtora roku: tu zabrakło 20 pompek w środę, tam 50 w sobotę. Nigdy się nie udaje nic nadrobić. I tak właśnie, po wielu miesiącach walki na tym froncie, powoli przyswajam najgłębszą lekcję. Ten moment, kiedy rano wstaję, myślę sobie, że powinienem zrobić ze 30–40 pompek od ręki, żeby mieć już dobrą pozycję wyjściową na dzień, ale wtedy przychodzi myśl, że może tą ręką jednak machnąć, że może nie, że nadgonię wieczorem – to jest ten święty moment, w którym się rozstrzyga wszystko. Jeśli teraz odpuszczę, to już planu dnia nie wykonam. Nie ma innej drogi, nie ma innego sensu, nie ma innej możliwości niż tylko wytrwałość rodząca wytrwałość. Codziennie, za każdym razem, twardo bić się, by nie odpuścić. I rzecz jasna, teraz nie mówimy już tylko o pompkach.