Czy kąpieli nie powinno nazywać się ablucjami – podnosi jedna z pań – czy nie jest to jednak czynność zbyt niemoralna? I czy wobec tego coś by zmieniło kupienie zegara toaletowego Symfonja z lustrem i muzyką, który gra walce, polki, opery, a przede wszystkim pieśni narodowe? Od takich dylematów rozpoczynały Polki swoją przygodę z higieną i urodą w XX wieku.
Doroczną wieczornicę kosmetyczną w kwietniu 1938 r. zakończyło uroczyste odczytanie wiersza kosmetycznego. Nim jednak do tego doszło, salą poruszył pokaz makijażu na sztalugach wykonany przez pannę Zoję z salonu leczniczego „Gracja”. Zasadnicze cechy upiększania retuszem, o których winna pamiętać każda kosmetyczka, tak rozemocjonowały starszą panią z publiczności, że wstała i natychmiast zażądała poddania jej podobnym cudotwórczym zabiegom. Wzięto ją więc do zaimprowizowanego instytutu i po 15 minutach pani przeglądała się w lusterku, oniemiała własną metamorfozą. Wobec tego nadarzyła się gościom okazja do wypróbowania dopiero co opanowanej gimnastyki oddechowej. Estetyka ruchowa i harmonia oddechu pomagają przecież w powstrzymaniu emocji.
Zgromadzone na spotkaniu klubowym kosmetyczki bawiły się świetnie, rywalizacji pomiędzy salonami urody w stolicy podobno nie ma. Zresztą gdyby wierzyć reklamom, rosnącego zapotrzebowania na usługi pielęgnacyjne nie zaspokaja nawet otwieranie kilku salonów na jednej ulicy. Doświadczone higienistki ledwo nadążają w prowadzeniu kursów dla uczennic. Szkolić chcą się też gospodynie domowe. To te, które na bieżąco czytają w prasie kobiecej, że najważniejszą cechą uświadomionej pani domu, jest bycie piękną.
Panna Coco schodzi z jachtu
Co jednak wywołało tę przedwojenną sławę kosmetyki, można śmiało zapytać, a przede wszystkim dlaczego dopiero teraz skoro krucjata higieniczna ogłaszana była w mediach dla pań już od 1918 r.? Katastrofa propagandy prasy, pomyślą niektórzy, porażka higienistów i dziennikarzy, piewców kąpieli ówczesnych, ale gdzie tam, to też nie to. Czasopisma kobiece wylęgają się jak grzyby po deszczu, blisko 200 różnych tytułów na całą Polskę rejestrują izby wydawców i co tylko się wydrukuje, idzie na pniu bez większych zwrotów. Producentów kosmetyków jest jeszcze więcej, bo 250; nie narzekają na sprzedaż zwłaszcza makijażu i kremów do twarzy. W końcu reszta ciała zasadniczo jest okryta. Czasopisma są dla nich oazą reklam, często wykwintnych i drogich. Żadna reklama jednak ani elokwentny redaktor nie przysporzyłby takiego powodzenia kosmetyce, gdyby prasa nie odnotowała, że któregoś dnia 1923 r. w Cannes mademoiselle Chanel zeszła z jachtu ledwo okryta, ze spalonymi piegami na nosie i oznajmiła, że oto zbyt długo na słońcu siedziała i teraz to właśnie będzie modą, a „to”, to ściślej rzecz ujmując – opalenizna. Za tą sprawą w świecie nastąpił wysyp odczytów o higienie: że wprawdzie dotyczy ona wszystkich, ale uroda – już nie każdego. Że teraz opalanie to raczej bez pantalonów bezkształtnych i jak najbardziej na mokro. Że technika umiejętnego brązowienia to wiele wyrzeczeń, znanych na wyłączność dobrze sytuowanym. Naraz z opalonego ciała zrobiono przedmiot luksusowy.
I spokojny sen dam, które strój wykwintny i ekskluzywna biała golizna oddzielały od motłochu, zakończył się bezpowrotnie. Teraz jedynym, co je odróżni od wieśniaczek w kwestii opalenia, będzie kosmetyka. Uchroni przed promieniami słonecznymi, ale i ośmieszeniem, ustrzeże przed groźbami upałów i omdleniami, kiedy wystawiać się będą na światło. Zdobywanie naturalnego rumieńca na ciele stanie się nowym hobby, a przygotowanie do wakacyjnego rozebrania – całoroczną manią.
Wciśnięcie pani w modny kostium plażowy, tym teraz zajmować się będzie służba. Do tego też będą potrzebne całe stada kosmetyczek i znawczyń diety. Jest więcej niż pewne, że szaleństwo kosmetyczne zaczęło się u każdej podatnej na prasę damy kiedy indziej. Ale zazwyczaj jednak w momencie, gdy po wyproszeniu służby za drzwi, stanęła ona na golasa przed szafą z lustrem i zaczęła racjonalnie oceniać swoje kształty.
Woda kąpielowa się ociepla
Zanim do tego wszystkiego jednak dojdzie, piegi na twarzy budzą ogólne obrzydzenie. Są piekącą oznaką codziennej harówy na słońcu. Robotnicy albo bezdomni osłabieni upałem i odwożeni do szpitali albo przytułków miejskich nie zakłócają jednak damom spokoju – oto my, chronione woalem i kremem mitynowym przeciw promieniowaniu, nie musimy martwić się przypadłościami biedoty.
A co się czyta na samym początku XX stulecia? „Kosmetykę” Henryka Zamenhofa, a potem redagowaną przez niego kontynuację tego czasopisma – „Kobietę”. Oba za pruderyjne pisma nie uchodzą. Nagie ciała i higiena seksualna małżonków są tam wątkami przewodnimi, ale już tematy kąpieli czy wystawiania ciała na słońce przyprawiają czytelniczki o gęsią skórkę. Redakcyjne doniesienia poddawane są surowej ocenie dam z towarzystwa. Kąpiele słoneczne, czemu nie, ale tylko w kurorcie zdrojowym i to przy odpowiednim przygotowaniu. Najpierw więc codzienna domowa kąpiel w wodzie i oswajanie temperatury. Ta mieć może różne odmiany, w zależności od preferencji albo przesądu, niewątpliwie wymaga więc ostrożności. Woda o temperaturze 28–32° sprzyja zniewieściałości albo „pobudzaniu podskórnych oporów”, tzn. pożądania seksualnego. Czy kąpieli nie powinno nazywać się ablucjami – podnosi jedna z pań – czy nie jest to jednak czynność zbyt niemoralna? Czy wobec tego coś by zmieniło kupienie zegara toaletowego Symfonja z lustrem i muzyką, który gra walce, polki, opery a przede wszystkim pieśni narodowe? Znacznie bezpieczniejsze wydają się kąpiele nóg, w baniach lub pediluwiach ekskluzywnych, w których ochładza się stopy śniegiem lub zimną wodą z ciepłą na przemian, żeby przygotować ciało do letniego morza.
W kolejnych latach wydawania „Kosmetyki” woda kąpielowa się ociepla. Higieniści przerażają czytelniczki widmem bakterii spacerujących po udach, których inaczej zmyć się nie da aniżeli przy temperaturze 35°. Propaguje się też co prawda odsłanianie ciała przed słońcem, głównie dla zdrowotności, ale czytelniczkom już mniej nowoczesne wydają się rubryki o narkotykach erotycznych niż myśl o obnażeniu ciała na kąpielisku. Większym powodzeniem cieszy się nawet rubryka Piotra Klejna o pielęgnacji zębów. Gdy jednak przychodzi wreszcie w roku czas decyzji, którą „zdrojownię” wybrać na wywczasy lecznicze, pismo radzi te, w których najlepiej zwalcza się chorobę „pięknych dam” – blednicę mianowicie, a także, jak sądzi redakcja, wynikające z niej osłabienie nerwowe na tle seksualnym. Dziennikarze podkreślają zbawienny wpływ kąpieli słonecznych na małżeńskie pożycie i usposobienie człowieka, który na co dzień przysłonięty chmurnym charakterem, wpada nagle w nastrój towarzyski i staje się wręcz swawolny.
Niezbite dowody nauki za kuracjami słonecznymi przemawiają paniom do rozumu dopiero tuż przed rokiem 1910, kiedy postanawiają zastąpić potrzebne skórze do życia ultrafioletowe promienie świetlne zabiegami estetycznymi. Wanny parowe i masażery Henryka Simonsa sprzedają się wówczas świetnie, nie wspominając już o różowiących mydełkach „Konik” z mleka liliowego, które notorycznie podrabiane, zmieniły opakowania na jaskrawoczerwone, by nikt już nie pomylił oryginału.
Znak krzyża w granatowych majtasach
Teatrzyk moralności tych pierwszych lat XX w. wydawał się absurdem niektórym jego przymusowym aktorom. Na przykład Magdalenie Samozwaniec, która w Marii i Magdalenie tłumaczy, czym w istocie owe nieprzyzwoite kąpiele były. Po pierwsze, nie było w zasadzie mowy o pływaniu, a jedynie zanurzaniu się po pierś w wodzie i natychmiastowym z niej wychodzeniu. Ją i siostrę (Marię Pawlikowską-Jasnorzewską) wprawdzie uczył pływania stary rybak ze Świnoujścia metodą „na długi kij”, ale nie miały specjalnie możliwości, by tę umiejętność spożytkować.
Kąpiel odbywała się bowiem w ciasnych drewnianych klitkach, męskich i damskich osobno, a mama dziewczyn odziana w „[…] granatowe majtasy i długi kaftan przepasany paskiem, schodząc po schodkach do wody, na wszelki wypadek robiła zawsze znak krzyża […]”. Plaża była pozbawiona wdzięku i elegancji, panowie wyglądali jak zebry w biało-granatowych trykotach do połowy łydki i słomianych panamach na głowie. Panie zaś, co tu mówić, kąpały się w czepkach z żółtej gumy i kombinezonach z drelichu, „[…] które w wodzie wydymały się jak balon i z morza widać było wystrzelające tu i ówdzie czerwone lub granatowe półkule […]”.
Wieczorami dopiero ta sama plaża zaczynała się wyzwalać. Zaludniał ją tłum służek zamożnych i plebsu obsługującego kurorty, którego nie obowiązywały twarde zasady. Wchodzili do wody w nocnych koszulach, bez specjalnego przygotowania i instruktażu i kąpali się w pozostałej po panach pianie.
Zrzucenie woalki, zrzucenie biustonosza
Symboliczne zrzucenie woalki i wystawienie twarzy na słońce odbywa się na łamach wymienionej „Kosmetyki”. Redaktorzy najpierw radykalnie, za radą higienistów zalecają, by pozbyć się tych oszpeceń twarzy, które wcale od słońca nie chronią, a tylko „potęgują wydzielinę tłuszczową”. Również paryscy okuliści krytykują woalki, bo panny, odczuwające nagłą potrzebę literatury na spacerze, nie mogą powstrzymać się od czytania zza kropkowanej siatki, a potem przychodzą z problemami wzroku, których pokonać już się nie da. W piśmie Zamenhofa początkowo oburzenie – panny woalek nie zrzucą. Znowu więc w redakcji metoda małych kroków. Najpierw porady o przestawieniu się na woalki delikatne, z białej gazy. Dopiero potem porady o farbowaniu ich kurkumą na kolor brunatny, by jak najbardziej przepuszczał światło dzienne. Wreszcie odstawienie ich do lamusa, bo przed słońcem chroni już przemyślana od nowa kosmetyka – krem słoneczny Malinowskiego lub olejek do zdrowej opalenizny Nivea.
Zrzucenie woalki więc po pierwsze, po drugie zaś pozbycie się „złych biustonoszy”. To te, które zdaniem doktor Jadwigi Śmiarowskiej powodują wyłącznie rozrastanie się piersi na boki. Takie nieumiejętne noszenie nie tylko niekorzystnie wygląda, ale wpływa też na utratę jędrności biustu i zdrowia. Rewelacje doktor Śmiarowskiej o piersiach stają się przebojem mediów, jeszcze zanim ta kosmetyczna celebrytka wyda bestsellerową książkę o higienie kobiety na wszystkich etapach życia. Biust staje się przedmiotem coraz częstszych dysput, a jego jędrność tracona na zawsze wieloletnim noszeniem gorsetów – przedmiotem porad. Odpowiednio dobrany tiulowy „biusthalter” jest w felietonach podstawą zdrowego dorastania dziewczynki, natomiast umiejętne polewanie zimną wodą brodawek – pierwszą czynnością po przebudzeniu. Po 30. roku życia zabiegi na piersi wymagają już więcej zachodu – „[…] po umyciu [biustu] zimną wodą z gruszki gumowej spryskiwać je należy biczem zimnej wody wokoło, zakreślając coraz szersze koła […]”. Śmiarowska otwiera też kobiety na mówienie o swoim ciele i dotykanie się bez skrępowania. Masowanie fałdów tłuszczu? Proszę bardzo. Najlepiej masażykiem wibracyjnym. Cóż też szkodzi kobiecie naciągnąć je na noc i związać bandażem męskim, a najlepiej bindą nocną do wąsów? Rano być może będą nieco spłaszczone. Torby pod oczami i brodą po nadmiernym chudnięciu? Tu już może tylko pomóc wystawienie się na słoneczne kąpiele. Albo ogólne pobudzenie ciała metodą księdza Kneippa. Chodzenie boso po rosie, wypacanie się pod ocieplającymi kocami, korzystanie z łaźni odmładzających i zabiegów hydropatycznych, pozwalanie sobie na odrobinę letniej psoty.
Na ile śmiałość Śmirowskiej akceptują jednak czytelniczki prasy? Czy faktycznie kupują polecane przez nią kosmetyki? Jest w końcu lekarzem, działa w organizacjach kobiecych, wyróżnia się ją jako aktywną działaczkę ruchu kobiecego w medycynie. Te bardziej powściągliwe czytelniczki pewnie cieszą się, kiedy pani Jadwiga propaguje sporty piesze na odmłodzenie. Przygotowanie do takich rześkich spacerów zabiera wprawdzie trochę czasu, zwłaszcza w gromadzeniu odpowiedniego ekwipunku, ale same w sobie nie są wyzywające. Jedynym problemem może być znalezienie sklepu, w którym sprzedaje się aktualnie w Warszawie krokolicza i pedometry, urządzenia niezbędne wprost do wyruszenia przed siebie tempem miarowym, a co za tym idzie – zdrowotnym.
Kąpielowy ensemble
Jeszcze przed zejściem Coco Chanel z jachtu zaczyna się w Polsce pogoda dla propagandy słonecznej, a nawet otwarcie na pewną swawolę, przy braku jednak narzędzi do jej realizacji. Podczas gdy paryskie żurnale donoszą o obcisłych strojach kąpielowych z krótkimi spodenkami, w Polsce nadal królują grube trykoty.
Normą jest zakładanie po kąpieli płaszcza kąpielowego i na miarę szytych spódnic do osłonięcia kostiumu lepiącego się do mokrego ciała. Jeśli więc już dama poweźmie postanowienie, że chce opalić się na wywczasach, musi zatrudnić do tego kaprysu służbę, która plażowy ekwipunek poniesie za nią na plażę, zasłoni swoim ciałem przed gapiami, pomoże włożyć suchą bieliznę, będzie też mobilną fryzjerką, która uładzi włosy po noszeniu gumowego czepka.
Ogólnie więc jasne dla każdego było, że „[…] sztuka rozbierania jest dla eleganckiej kobiety kunsztem o wiele bardziej zawiłym niż sztuka ubierania […]”, a wyjazd na bursztynowe bałtyckie wybrzeże drogi i czasochłonny w planowaniu.
Słońce też już nie parzy na łamach prasy, jest co prawda niebezpieczne, ale można się ubezpieczyć od oparzeń i omdleń umiejętnymi zabiegami miejskimi. Na przykład wyszczuplić i opalić się już w mieście, na plaży jedynie eksponując swoje wdzięki. Przyrządy kosmetyczne do odchudzania i rumienienia kupuje się przed 1920 r. na Marszałkowskiej 109, u Paszkowskiego. Można tam dostać aparaty do masowania biustu Dr. Lupera, mydło „Gossa” na schudnięcie dowolnej części ciała i błyszcz do polerowania nadgarstków. W ofercie salonów kosmetycznych są zaś na czasie tańsze kąpiele galaretowe dla udelikatnienia skóry i droższe mleczne, ujędrniające. Opaleniznę nadają też lampy kwarcowe, które w efekcie ubocznym przyśpieszają porost włosów i paznokci, goją rany i wzmagają przemianę materii. Stopniowo propaguje się damski automobilizm, co nie jest bez znaczenia dla kultury słonecznej skóry. Jeździ się głównie latem, przy otwartym dachu, więc twarz kobiety od świata odgradza jedynie lekki kapelusik. Jednak moda samochodowa, w tym chęć stawania w szranki z mężczyznami w „automobilowych próbach wysiłkowych”, sprawia, że opalenie podczas jazdy schodzi na plan dalszy. Wychwalane są za to inne zalety prowadzenia samochodu przez damy. W „Kobiecie” twierdzi się, że „częsta jazda reguluje u pań stolec”, rekomenduje się też automobilizm paniom w okresie klimakterium. A to dopiero początek tłustych lat samochodowych w przedwojennej Polsce. Nieco później reklamom firm automobilowych w prasie kobiecej poświęcać się będzie tyle miejsca, co producentom kosmetyków. Niewiele brakuje, żeby celebrytki pozujące przy autach robiły większą furorę niż ówczesne higienistki.
Chodzenie po wodzie
Kosmetyczki jednak są sprytne i na różne sposoby upowszechniają kult urody. Nie przyjmują wprawdzie ubogich kobiet w salonach, ale dla zamożnych obniżają ceny. Więc klientki pojawiają się coraz częściej. Zabiegów też jest więcej, rodzą się nowe potrzeby. Przede wszystkim chudnięcie i opalanie. Nie wystarczają już cukiereczki przeczyszczające od Karpińskiego ani krem lipowy ułatwiający obcowanie ze słońcem. Tutaj trzeba działać wieloetapowo, a przede wszystkim indywidualnie. Skutkiem owego podejścia jest to, że tylko głupia panna uczy się na własnych błędach i kupuje kremy bez pomocy higienistki.
Oczywiście funkcjonują pośród kosmetyczek żywe gwiazdy, niedostępne od ręki dla przeciętnej warszawianki. To wykształcone w Paryżu właścicielki luksusowych gabinetów, przyjaciółki największych producentów kosmetyków. Brylują one w Warszawie w ekscentrycznych strojach, rozdają autografy na spotkaniach autorskich, podczas których promują swoje świeżo wydane poradniki higieny. Najsłynniejsze z nich mają własne linie produkcyjne w firmach kosmetycznych, kremy swojego imienia albo budują niezależne imperia upiększania. Zapraszają do swoich apartamentów ciekawskich dziennikarzy, z życzliwością oprowadzają po salonie i zapoznają z sezonową ofertą kosmetyczną.
Tak usidlony reporter jest więc zazwyczaj pod wrażeniem tego, co się w ich salonach wyprawia. Na dworze skwar, ludzie wachlują się od potu, a tu jedna pani wcale niespocona, uwija się i ochładza nogi klientce, druga już jej włosy wkłada pod parującą maszynę, inna dobiera dietę pod tuszę i podaje napoje. Takie teksty o ekskluzywnych gabinetach pojawiają się w prasie kobiecej co chwila. Kosmetyczki są niekwestionowanymi liderkami emancypacji, potrafią zaradzić na upokarzające problemy. Sprzedają Galmanin przeciw poceniu się, polecają „Kąpiel Smukłości Leichnera Nr 1001” na odchudzanie. Wzmożona frekwencja przed wyjazdami na odpoczynek letni wymusza na nich sprowadzanie do kraju innowacyjnych urządzeń. Nowinki praktykuje przede wszystkim zakład „Termia”, który na polu ciepłolecznictwa nie ma sobie równych. Salon prowadzi kąpiele powietrzno-piankowe, w których pogrążona w śnieżnobiałej pianie pacjentka traci wagę, nabiera koloru, a nadto przygotowuje się do opalenia. W salonie działa też dział kąpieli elektryczno-świetlnych i gabinet lamp kwarcowych. Klientki kuszone są nieznanymi dotąd nazwami zabiegów, np. cryomasoterapią. Zabieg ten reklamuje się jako uwalniający od skutków białego makijażu z poprzedniej epoki.
Wśród wszystkich jednak kosmetyczek miano królowej przypadało tylko dwóm: Helenie Brzezińskiej i doktor Julii Świtalskiej. Obie są ekspertkami w prasie, mają własne rubryki z urodowymi felietonami i rubrykami listów od czytelniczek. Brzezińska, która przywiozła z Paryża dyplom ukończenia studiów kosmetycznych, odpowiada zwykle w sprawach cery i diet, czasami coś wspomni o modzie. Przy okazji promuje też swój zakład pielęgnacji „IZIS”, wyróżniający się na tle innych egipskim motywem reklamowym. Czasopisma odnotowują, że stoisko jej salonu na corocznej wystawie Młodość, Uroda, Wdzięk budzi zawsze największe emocje. Półnagie Egipcjanki na plakatach udają na przykład, że wachlują przechodniów, albo kłaniają się przed nimi we wdzięcznych pozach.
Doktor Świtalska to jeszcze inne zjawisko. Kosmetyce poświęciła się po specjalizacji z chorób skórnych, pracowała w szpitalach wojskowych podczas pierwszej wojny, kierowała przychodnią zwalczania chorób zakaźnych. „Świt” założyła w 20-pokojowym apartamencie na pierwszym piętrze Alei Ujazdowskich 37, bo jak sama mówiła, była najlepiej znaną „propagandystką higieny”. Jej zakład to było warszawskie luksusowe wydarzenie, oaza opalenizny, odchudzania i młodości w czystej postaci. Wśród hitów klientek – lampa życia, oparta na promieniach cieplnych i świetlnych, najbardziej zbliżonych do promieni słonecznych. Zabiegi nią oczywiście pobudzały skórę do czerwoności, niwelowały zmarszczki, a przypominały najbardziej światowe kąpiele świetlne Heleny Rubinstein i lamp Alpina. Albo parówka wodna, wypacająca skórę i dogłębnie oczyszczająca, w komplecie z natryskami parowymi i tlenowymi. Z jej salonu nie wychodzi się z pustymi rękami. Nie wypada nie kupić autorskich kremów i olejów Świtalskiej. Produkuje je wyłącznie z polskich składników, zakup taki jest więc gestem w stronę patriotyzmu i tak jest promowany. Czterokrotnie zamężna (m.in. z późniejszym premierem Kazimierzem Świtalskim i Fularskim, dyrektorem Orbisu) uchodziła za ówczesną bizneswoman. Prowadziła też ożywione życie wydawnicze. Spod jej ręki wyszło kilkanaście poradników pielęgnacji skóry i retuszu.
Początek kolejnej wojny to kres świetności warszawskiej kosmetyki. Kurorty i zdrojowiska w 1939 r. zdążyły jednak napatrzeć się jeszcze w lipcu i sierpniu na ulubioną już od kilku sezonów zabawę wczasowiczów. Było nią chodzenie po wodzie wewnątrz koła ratunkowego zrobionego ze związanych baloników. Na popularności w tym ostatnim sezonie nie traciła też Morszyńska Woda Gorzka pielęgnująca skórę. Po przyjeździe z wywczasów część pań zdążyła jeszcze przecież zrobić pedicure w salonie BATA i zamówić nową parę jesiennych trzewików.
Co by się stało z warszawską kosmetyką, gdyby nie tamten wrzesień? Opalanie pewnie na dobre zostałoby wyróżnikiem odpoczynku, a nie wyłącznie mody. Salony pewnie zaczęłyby wydawać na wzór francuskiego „Votre Beaute” (pismo Eugene’a Schuellera, założyciela L’Oréalu) magazyny urody, hybrydy katalogu produktów i czasopisma. Pani Zoja z „Gracji” napisałaby pewnie kolejną książkę. Pierwsza, wydana przez Władysława Bąka w 1938 r., cieszyła się przecież takim powodzeniem mimo 420 stron. Zdążyłaby też, jak zapowiadała, otworzyć solarium na dachu swojego salonu na Wilczej. Świtalska otworzyłaby fabrykę kosmetyków, pod której budowę poświęcono już kamień węgielny. Zaprosiłaby dziennikarzy na huczną inaugurację sezonu. Bawiliby się całą noc. Pani doktor zaś od rana nakładałaby sobie maseczkę poziomkową na podkrążone oczy.
Korzystałam z: archiwalnych numerów pism: „Kosmetyka”, „Kobieta”, „Czystość”, „Kobieta w Świecie i w Domu”, „Świat Pięknej Pani”, „Przegląd Mody”, „Teatr i Życie Wytworne”, „Moja Przyjaciółka” oraz książek: Warszawianka w kąpieli Dagmary Fleming, Historia urody Georges’a Vigarello, Abecadło zdrowia i urody Julii Świtalskiej, Maria i Magdalena Magdaleny Samozwaniec.