Prosto i w lewo
i
zdjęcie: Piotr Majcher/Unsplash
Złap oddech

Prosto i w lewo

Ewa Pawlik
Czyta się 14 minut

Świat stanął z powodu pandemii. Ale może to właśnie najlepszy moment, żeby wyruszyć na pieszą wyprawę wzdłuż Bałtyku. Po drodze czekają bór bażynowy, tajęża jednostronna, no i przygoda!

Wąziutki pasek piaszczystych przeważnie plaż ciągnie się przez 500 km polskiego wybrzeża i ma zaledwie 20 km² powierzchni. I na tych 20 km² każdego roku 8 mln ludzi rozkłada w miesiącach letnich koce i leżaki albo przez pozostałe trzy czwarte roku spaceruje nieśpiesznie z głową mocno przywiązaną szalikiem do reszty ciała.

Jeśli poszukuje się miejsca wolnego od tych 8 mln ludzi, warto kierować się w stronę Mrzeżyna. Trzeba minąć sanatoria Kołobrzegu i stragany Dźwirzyna i jechać dalej na zachód. W Mrzeżynie warto wstąpić do portu na świeżą rybę i obowiązkowe frytki, a potem zostawić auto tuż za mostem – tam, gdzie za komuny nie mógł dotrzeć zwykły śmiertelnik, bo teren należał do wojska. Po jej upadku o prawa do terenu upomniał się prawowity właściciel, a raczej właścicielka, i w końcu obszar został zwrócony naturze, dzięki czemu były poligon jest obecnie rezerwatem, a konkretnie rezerwatem przyrody Nadmorski bór bażynowy w Mrzeżynie, na Wybrzeżu Trzebiatowskim. (To zdanie trzeba koniecznie czytać na głos!)

Bór bażynowy jest po prostu lasem, tyle że trochę innym. Większość drzew to zwykłe sosny, ale wyglądają dziwnie, trochę upiornie, bo wiatr wykręca ich gałęzie w niespotykane w głębi lądu kształty. Zdarza się jarzębina, zdarza się piaskowa wierzba. Runo zadowoli zarówno miłośników przyrody, jak i języka. Znajdziemy tu bażynę czarną, turzycę piaskową, tajężę jednostronną, listerę sercowatą, śmiałka pogiętego i gruszycznika jednokwiatowego. I borówki, i wrzos!

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Z parkingu na wydmy idzie się przez inny, bażynowy świat. Ahoj, przygodo!

Ahoj!

Plan jest następujący: skręcam w lewo i idę przed siebie. Do pokonania trasa Mrzeżyno–Międzyzdroje. Na spotkanie przygodzie wychodzę uzbrojona po zęby. Na plecach profesjonalny plecak z milionem sznurków i kieszonek, a w kieszonkach: latarka zwykła, latarka czołowa, hamak, śpiwór, szwajcarski scyzoryk, menażka, łyżko-widelco-nóż, polary, termiczna bielizna, kuchenka gazowa, sztormiak, zapałki, zapalniczka, perfumy, świeża prasa, ale żywność nie, bo liofilizowana. W termosie kawa, w wewnętrznej kieszonce rasowej puchówki papierosy. Ahoj! Tak pakuje się człowiek, który od ponad roku podróżuje głównie pomiędzy kuchnią a sypialnią. Przejście 100 km plażą wydaje się z tej perspektywy aktem heroizmu. Wyruszam – ja jedna przeciwko żywiołom.

Nie przechodzę nawet 5 m, a już na horyzoncie, a nawet bliżej, pojawia się bliźniacza postać. Kobieta, wiek średni, na plecach plecak – ogromny.

– Chyba robimy to samo? – zagaduję, gdy się mijamy.

– Tylko zupełnie odwrotnie – odpowiada z uśmiechem.

– Przerwa na kawę?

– Na herbatę!

Magda uciekła przed pandemią i nie tylko aż z Wrocławia. Dotarła pociągiem do Świnoujścia, a potem ruszyła pieszo w stronę Kołobrzegu. To piąty dzień marszu.

– Kiedy będzie dobrze? – dopytuję.

– Mniej więcej za trzy dni. Wtedy puszcza.

Pijemy kawę i herbatę. Rozmawiamy. Siostrzeństwo w spacerze. Ale to mój pierwszy dzień i jeszcze jestem w miejskim amoku. Muszę dalej, muszę szybko. Strzelamy pamiątkowe podwójne selfie, życzymy sobie szczęścia i wszelkiej pomyślności. Idę dalej, a właściwie biegnę.

Plaże w okolicach rezerwatu są zniewalająco piękne. Opisałabym je świetnie, gdybym tylko urodziła się Leśmianem. Białe, szerokie, puste. Jeśli komunia z przyrodą, to tu. Ale nie jestem jeszcze gotowa, jeszcze wciskam słuchawki w uszy i nadrabiam zaległości. Podcasty, audiobooki, playlisty. Jeśli przerwa, to krótka, szkolna. Zrywam się po paru minutach, jak po dzwonku. Maszeruję niczym żołnierz, trzymam tempo. Pierwszego dnia mam wyraźny plan i cel. I docieram do niego po czterech godzinach, dysząc ze zmęczenia, bo to tempo okazuje się jednak zabójcze.

Docieram w takie trochę nic. W Rewalu pusto i hula wiatr. Wszystko pozamykane. Na Bałtyku flauta, a w Polsce trzecia fala. Po 17.00 nawet pracownicy hotelu idą do domu. Pusto. Cały wieczór na zmianę palę na balkonie papierosy i oglądam telewizję, bo w domu nie mam. Nudzę się – zauważam ze zdziwieniem. Wbrew pozorom w mieszkaniach, z których zdalnie się pracuje i edukuje dzieci, nuda się nie pojawia, choćby nie wychodziło się całymi tygodniami. Znużenie owszem, ale nie nuda. Ahoj!

Nuda ma złą prasę. Polujemy na nią jak na równie rzadkie wilki. Kulka w łeb, ekspresowo. I to nas gubi. Uświadomi mi to, a właściwie utwierdzi mnie w tym przekonaniu, profesor Jan Marcin Węsławski z Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk. Pan profesor opowie mi o wielu różnych aspektach plaż białych, szerokich i pustych, które mogły mej laickiej uwadze umknąć. Prosto z Międzyzdrojów, gdzie zakończę wędrówkę, udam się do jego sopockiego gabinetu, by dowiedzieć się dokładnie, czym było to, co wzbudzało mój zachwyt. Okazuje się, że nuda jest sojusznikiem zachwytu.

Poprawianie natury

Nature-based solutions, brzmi znajomo? W Unii Europejskiej takie rozwiązania promują głównie Holendrzy, ale nie tylko. Nature-based solution to odstąpienie od ingerencji w naturalne procesy, którym nasze wybrzeże podlega. Nature-based solution w tłumaczeniu na polski to takie zaniechanie. Pożyteczne lenistwo. Niech się dzieje, co chce. Będzie dobrze! I byłoby! Ale nie jest, bo my, Polacy, nie dowierzamy NBS (i nie jesteśmy w tym wcale odosobnieni). Weźmy na przykład kwestię północnych granic Polski, tych lądowych. Do lat 80. plaża była uznawana za wrażliwą strefę nadgraniczną. W latach 60. nie można było po zmroku ani przed wschodem słońca w ogóle na plaży przebywać. Plaże bronowano, by ewentualny dywersant pozostawił ślady. Żołnierze jeździli konno od Świnoujścia do Krynicy Morskiej. Ofiarą tego toku myślenia padła w późnych latach 60. foka, którą zastrzelono, biorąc ją za pełzającego po piasku dywersanta.

Mamy doktrynę, która polega na tym, że granicą Polski jest linia brzegu według zdjęć satelitarnych z roku 2000. I nie oddamy ani guzika! Każdy odebrany nam przez morze metr usypiemy z powrotem i mamy na to miliony. A przyrodnik wie, że morze tu odbiera, a tam – kawałek dalej – daje. To są cykle 5- i 50-letnie. Przyroda się zmienia, morze jest dynamiczne, a ludzie nie są w stanie tego zaakceptować. Wolą kontrolować. Przesypać piasek z miejsca na miejsce. Pokryć plastikiem, zabetonować. Przez pół roku, gdy turyści tego nie widzą, po plażach krążą traktory i koparki. Dostrzegam ślady ich gigantycznych kół, gdy wychodzę co rano na plażę. Ludzie myślą, że jeśli tego nie zrobią, Bałtyk pożre Polskę. Ale to nieprawda. Wystarczyłoby poczekać. Ponudzić się trochę. Albo klif w Orłowie, słynne miejsce. Ratunku, klif się osypuje! Klif się osypuje z ramienia funkcji. Gdyby się nie osypywał, toby klifem nie był. Nasza reakcja? Zawiązuje się komitet broniący klifu przed się osypywaniem. Coś trzeba zrobić, i to natychmiast. Wybetonować, zamontować wzmocnienia. Obłęd!

Drugiego dnia wędrówki trochę odpuszczam. Nature-based solution. Zrobię tyle co nic. Po wczorajszym maratonie boli mnie wszystko. Jeśli pokonam 7 km, będzie to ósmy cud świata. Z sześciu godzin wędrówki cztery to przerwy na kawę i rozglądanie się. Nie słucham muzyki, śpiewam sobie sama. Na całe gardło. Śnieg z deszczem, wichura. Bałtyk mam na wyłączność. I przydaje się sztormiak! Nie mogę tego powiedzieć o reszcie sprzętu. Nawet na zupełnie pustej plaży jestem zawsze najwyżej 5 km od Żabki lub Biedronki. Nie muszę zabijać, by przeżyć. Śpię w pustych hotelach, śpiwora nie wyciągam z pokrowca do końca wyprawy. Drugiego dnia nie sięgam też po telefon. Idę w lewo, na zachód. Nie muszę wiedzieć, w jakim tempie, nie muszę odliczać kroków i kalorii. Idę tak, jak mogłabym iść na przykład 100 lat temu.

„Nie do końca. Musiałaby pani wybrać się na niemiecką wyspę Sylt na Morzu Północnym. Jej plaże wyglądają tak, jak wyglądałaby trasa pani wycieczki, gdyby człowiek darował sobie poprawianie natury. U nas walczono z erozją i w ramach tej walki w czasie pierwszej wojny światowej obsadzono cały Hel drzewami. I dziś wzdłuż całego naszego wybrzeża mamy las. A ten las ma ponad 100 lat, więc teraz będziemy go bronić, bo stary. Ale to nie jest nasze »prawdziwe« środo­wisko. ­Teraz już jest i nie jest jednocześnie. 100 lat temu było kompletnie inne. Sylt to morze wydm ustawionych rzędami, sinych, szarych. Te wydmy są niestabilne, przesuwają się, żyją. Warto je zobaczyć, to coś zupełnie innego niż nasze wybrzeże. A szkoda! Wydmy wspomagają plaże, które u nas będzie zabierało morze. Za kilkadziesiąt lat będziemy rozstawiać parawany w sosnowych lasach”.

Ale każdy chce mieć dom z widokiem na morze. I potem tych domów trzeba bohatersko bronić. Na przykład gwiazdoblokami. Na niektórych odcinkach idę przez wolną od innych przedstawicieli mojego gatunku pustkę i jest idealnie. Prawda, piękno, dobro. Harmonia. A potem zgrzyt. Pojawia się coś brzydkiego. Betonowe wzmocnienie, plac budowy, stragan. Stawiamy hotele przy samej plaży. Nie cofamy się. Morze też się nie cofa. I dochodzi do cichej wojny. Wyrzucamy na plaże setki gwiazdobloków. Fale odbijają się od nich i powracają wzmocnione, rozsierdzone. Błędne koło. Gwiazdobloki są brzydkie, kanciaste. Trafiam na nie w Niechorzu. Zaburzają naturalny ład. Wprowadzają betonową szarość i beznadzieję. I rozwścieczają morze.

A czy szkodzimy Bałtykowi, wylewając się milionami na plaże? Kilka lat temu przeprowadzono badania – naukowcy niemieccy z naukowcami z Sopotu. Pytano ludzi, jakich plaż by sobie życzyli. Odpowiadali, że dzikich, niedostępnych – ale z parkingiem, bazą żywieniową i wszelkimi udogodnieniami. Pytanie zastąpiono więc obserwacją. Okazało się, że większość ludzi nie odchodzi daleko od zejścia na plażę. Kobiety powstrzymuje rodzina, a mężczyzn – samochód. Nie lubią się od niego oddalać. Jeśli skoncentrujemy wszystkie usługi na niewielkich odcinkach, ludzie nie będą się rozchodzić. Wystarczy im świadomość, że ta dzika plaża tam jest. Oni będą się gromadzili w skupiskach, a plaża pozostanie nienaruszona.

Deweloperzy powołują się na nowe miejsca pracy oraz podobne, od dawna znane argumenty i wznoszą coraz to nowe hotele metr od plaży. Na dłuższą metę nie ma to jednak sensu. Wystarczy spojrzeć na Hiszpanię czy Portugalię. Ludzie, których stać na porządne wczasy, nie będą chcieli wypoczywać w kompleksach na kilkadziesiąt tysięcy osób. Oni pragną kameralnych, gustownie urządzonych domów, zapewniających prywatność. Od Kołobrzegu po Międzyzdroje polskie wybrzeże to jeden wielki plac budowy. Wczasowe blokowiska. To są projekty bez przyszłości.

Królowa makrela

Po bohaterskim pokonaniu 7 km docieram do hotelu, który w czasach przedpandemicznej świetności przyjmował tysiące turystów jednocześnie. Jest środek tygodnia. Hotelowa stołówka obsługuje pięciu gości. Posiłki wydawane są na wynos, do skonsumowania w niedogrzanych pokojach. Po kolacji basen i sauna. Poza ratownikiem i mną – pusto. Znowu nudno! Hurra!

Wieczorem pracownicy i nieliczni goście spotykają się w pustej sali bankietowej. Gramy w bilard i nudzimy się wspólnie.

Wybrzeże poza sezonem nigdy nie tętni życiem. Dlatego zresztą warto je wtedy odwiedzać, jeśli poszukuje się świętego spokoju. W tym roku poczucie pustki jest jeszcze bardziej dojmujące. Puste miasteczka wyglądają jak opuszczone plany filmowe. Czuję się tu jak bohaterka filmu katastroficznego. Ta jedna, której udało się przeżyć globalny kataklizm.

Jedyne, co mi realnie zagraża, to zakwasy. Albo zachłyśnięcie się pięknem – jest go wokół tyle, że łatwo przedawkować. Trzeciego dnia morze się uspokaja. Ja w końcu też. Magda z Wrocławia miała rację!

Trudno uwierzyć, że wokół mnie rozgrywa się dramat. Wymierają dorsze, giną morświny, foki okradają polskich rybaków. Tragedia! Ale czy na pewno? Od profesora Węsławskiego dowiaduję się, że dorsz jest na Bałtyku w pewnym sensie reliktem chłodnego i dobrze natlenionego morza, którym Bałtyk kiedyś był. Dziś ma wyższą temperaturę i traci tlen. Dzieje się tak w wyniku globalnych procesów – zmian klimatycznych, ocieplenia. Tylko w okolicach Bornholmu dorsze mają jeszcze odpowiednie do rozrodu warunki. Trzeba się więc pogodzić z ich odejściem w inne rejony. I zapomnieć o dorszu z frytkami. Co zamiast? Możemy się spodziewać powiększenia populacji śledzi i makreli.

Niektóre ryby znikają, bo kradną je foki. To oburza rybaków z okolic ujścia Wisły, więc nawołują do odstrzału. Czy rzeczywiście mamy w Polsce problem z fokami? Jedni chcą do nich strzelać, inni chcą je ratować. Focza populacja przechodziła kilkadziesiąt lat temu poważny kryzys, ale w latach 60. zaczęła się odbudowywać. W tej chwili mamy w Bałtyku około 38 tys. fok. Zamieszkują one głównie północne rejony naszego morza. Do Polski trafia czasami, i to raczej w wyniku pomyłki, około 100 sztuk. A ponieważ foki są sprytne i podobnie jak my cenią frykasy, nauczyły się podbierać z sieci łososia, dorsza i troć. Ze szkodą dla wspomnianych polskich rybaków. Rozwiązaniem nie jest jednak broń palna. Rybacy powinni dostawać odszkodowania za nieregulujące rachunków żarłoczne foki. Odstrzały kontrolowane prowadzi się w Finlandii oraz Szwecji, ale tam fok jest zdecydowanie więcej i szkody są proporcjonalnie większe. Jeśli zmienimy taktykę, fok nie trzeba będzie ani zabijać, ani ratować. Nature-based solutions!

A co z morświnem? Coraz więcej fundacji nawołuje do ratowania bałtyckiego morświna. Na Bałtyku giną ssaki – biją na alarm. Czy rzeczywiście? Podobnie jak w przypadku fok morświny, które docierają we wschodnie rejony Bałtyku, stanowią część większej, liczącej około 24 tys. osobników populacji zdrowego i dość licznego gatunku zamieszkującego Cieśniny Duńskie. W Atlantyku pluska się kolejne 700 tys. morświnów. To wystarczająco dużo, by wykreślić te zwierzęta z listy gatunków zagrożonych wyginięciem. Skąd więc te obawy? Martwe morświny, które pojawiają się od czasu do czasu w polskich sieciach, to widok niecodzienny i wzbudzający silne emocje. Rzeczywiście można uznać, że dzieje się z nimi coś niedobrego. Dla porównania – z Morza Północnego wyławia się rocznie kilka tysięcy sztuk. I wciąż to gatunkowi nie zagraża.

– Co więc robić? – pytam profesora:

– Nic. Obserwować!

Czymś jednak trzeba się martwić, nie wyobrażam sobie innej możliwości. I rzeczywiście, jest kilka opcji. Martwić się można farmaceutykami, które trafiają do morza z lądu. Ich źródłem jesteśmy my sami i wielkoskalowe hodowle zwierząt. To zagadnienie wymaga ściślejszych regulacji prawnych i tym naprawdę warto się zająć. Martwić należy się też plastikiem. Nie ma na całej kuli ziemskiej rejonu wolnego od tego problemu. Nigdzie! Plastik gromadzi się w środowisku, nie znika. Pierwsze plastikowe szczoteczki do zębów, jakie w ogóle wyprodukowano, nadal istnieją i nie rozłożą się jeszcze przez długi czas. Na polskim wybrzeżu od kilku lat nie prowadzono badań, które pozwoliłyby określić skalę tego problemu. Możemy to jednak zmienić – zapraszamy wszystkich plażowiczów do wzięcia udziału w akcji liczenia nurdli (informacje na stronie przekroj.pl).

Martwić można się także wszelkimi pomysłami na ulepszanie rzek. Powinniśmy je jedynie renaturalizować, unikajmy ich prostowania i poprawiania. Z reguły je w ten sposób psujemy! Rzeki tracą zdolność do samofiltrowania i woda w słabej kondycji zasila potem Bałtyk.

Czas zacząć się martwić wzrastającym poziomem morza. Te wszystkie place budowy tuż za linią piasku to kiepski pomysł. Szykujemy sobie kolejne problemy i wyzwania, których moglibyśmy uniknąć.

Głęboki oddech

Wiedziałam, co robię, decydując się akurat na ten odcinek wybrzeża. Trasa wiedzie wzdłuż parków krajobrazowych, rezerwatów i Wolińskiego Parku Narodowego. Nawet w sezonie moja wędrówka nie wymagałaby skoków przez parawany, może tylko w okolicach większych (a i tak malutkich) miasteczek.

W Wisełce zdaję sobie sprawę, że moja wyprawa powoli dobiega końca, a jeszcze ani razu nie skorzystałam z turystycznej kuchenki. Jest zimno i pada deszcz, przedzieram się więc przez las do najbliższego i jedynego w okolicy sklepu. Za każdym razem, gdy schodzę z plaży, by kupić coś do picia lub jedzenia, zaskakuje mnie asortyment. „Sklep spożywczy” to w większości przypadków nazwa wprowadzająca w błąd. Wszędzie alkohol w ilościach hurtowych. Dziesięć gatunków wódki, dwadzieścia – piwa, trzy smaki czipsów do wyboru i puszka fasolki. W Warszawie musi być podobnie, ale dopiero tutaj te proporcje rzucają mi się w oczy. Od początku pandemii sprzedaż alkoholu rośnie z tygodnia na tydzień, pomimo zamkniętych lokali. Może i tym warto się martwić?

Fasolką z puszki posilona kontynuuję marsz. W połowie drogi między Wisełką a Międzyzdrojami morze dochodzi aż do klifu i kawałek trzeba przejść lasem. Ścieżka przyrodniczo-historyczna Biała Góra „umożliwia zapoznanie się z polskimi zabytkami architektury militarnej. Wysoki klif był idealnym miejscem dla takich obiektów. Obiekty militarne powstały w latach 30. XX w. dla Szkoły Artylerii Pokładowej Marynarki Wojennej III Rzeszy. Po drugiej wojnie światowej w tym miejscu wybudowano cztery stanowiska armat 130 mm, schron dalmierza i dwie wieże kierowania ogniem” – podaje strona Miedzyzdroje.pl. Gubię się w tych ścieżkach, krążę po bukowym lesie i ląduję w opuszczonej jednostce, w której teraz znajduje się archiwum. Wszędzie pusto. Po trzech dniach na plaży nie mam jeszcze ochoty na osady ludzkie. A już na pewno nie na militarne. Z ulgą schodzę z powrotem.

I wpadam na siedzącą w wodzie wydrę. To jest atrakcja!

Wieczorem jestem już w Międzyzdrojach, znowu głodna. Restauracje zamknięte. Kupuję pizzę na wynos i szukam ławki. Zimno, pada deszcz, wieje. Na ulicach nikogo. Poza mną mokną tylko rzeźby znanych i lubianych, pamiątki po odbywającym się tu co roku Festiwalu Gwiazd. Na stalowej ławeczce Irena Jarocka, przy stalowym stoliku Krzysztof Kolberger. A obok niego wolne, stalowe krzesełko. Dosiadam się i w milczeniu kończę zimną już margheritę. Miło byłoby porozmawiać, ale nie ma z kim.

Gdy idę brzegiem morza, nie brak mi nikogo. Jest przestrzeń, spokój, głęboki oddech. 110 km plażą wystarczy, by znów poczuć ciało, prawie nieużywane od miesięcy. Odkleiłam się od komputera i telefonu, przestawiłam się na tempo spacerowe, a nie ciągły trucht. To dużo jak na cztery krótkie dni.

Następnym razem w prawo.

Czytaj również:

Turnus sentymentalny
i
Pawilon/papillon. Widok ogólny zza sosen. „Cenaro”, Dźwirzyno; zdjęcie: Krzysztof Racoń
Żywioły

Turnus sentymentalny

Ewa Pawlik

Wychowani na kinie drogi, z głową pełną wakacyjnych wspomnień z turnusów wczasowych w dzieciństwie, podczas majówki ruszyliśmy na Pomorze Zachodnie szukać muszelek i dobrej architektury.

Bałtyk

„Bałtyków” jest wiele. Są w Mielnie, Rewalu, Łazach, Stegnie, Dźwirzynie, Mrzeżynie i kilku innych miejscowościach. Bywają uzdrowiskiem, hotelem, ośrodkiem wypoczynkowym, domem wczasowym, pensjonatem. Król jest jeden – sanatorium „Bałtyk” w Kołobrzegu. Potężny, nowoczesny w formie mimo swoich 50 lat. Stary aparycją mimo niedawnego remontu. Został wybudowany w drugiej połowie lat 60. przez Edmunda Goldzamta i Halinę Gurianową. Biały, modernistyczny, dominujący nad kołobrzeską linią brzegową. W tym modernizmie nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że Goldzamt należał do głównych teoretyków socrealizmu na ziemiach polskich, a „Bałtykowi” do tego rodzaju architektury naprawdę daleko. Tuż przed wojną stał na jego miejscu imponujący gabarytami, historyzujący Hotel „Strandschloss”, który był kwaterą feldmarszałka von Hindenburga w 1919 r. Budynek nie przetrwał drugiej wojny światowej, po tym jak miasto zamieniono decyzją Hitlera w twierdzę. Dzisiaj po animozjach polsko-niemieckich nie ma już śladu, bo gdy wchodzimy do środka, słychać na zmianę nasz ojczysty język i ten obowiązujący za Odrą. Mamy szczęście, za moment dansing! W pięknym pawilonie gastronomicznym hotelu, z którego rozciąga się panoramiczny widok na morze, zjawia się spora grupa kuracjuszy i formuje piękną, równą kolejkę jak za najlepszych lat komuny. Co rzucili? Pastelowe drinki z parasolkami! DJ Staszek puszcza polskie i zagraniczne szlagiery lat lekko minionych. Polacy i Niemcy wirują w tańcu.

Czytaj dalej