Zawsze gdy czujemy znużenie życiem i lęk przed otaczającym nas światem, rozglądamy się za azylem. Marzenia o dalekich, magicznych miejscach, o cudownych chwilach, gdy można zapomnieć „o wszystkim” i „odnaleźć siebie”, prowadzą w niebezpieczne rejony umysłu.
Psychologia zna szczególny stan umysłu, w którym pacjent zamyka się w psychicznej bańce, gdzie wprawdzie cierpi, lecz czuje się bezpieczniej niż w świecie poza nią. „Stany te – pisze w poświęconej im książce John Steiner – nazywamy psychicznym azylem, schronieniem, kryjówką, sanktuarium lub oazą spokoju”. Azyl powstaje jako reakcja na lęk. „Obserwuje się pacjentów o urojeniowym nastroju, u których ekstremalnemu lękowi towarzyszy depersonalizacja i uczucie trudnego do opisania przerażenia; wydaje się, że ulgę przynosi im zmiana niezidentyfikowanego przerażenia w ustalony system urojeń”. Tak jakby tylko w urojonych światach można było odnaleźć bezpieczeństwo i wyzwolenie od lęku i bólu.
„Azyl jest obszarem umysłu, w którym nie ma konieczności stawiania czoła rzeczywistości, gdzie nieświadome fantazje i wszechmoc mogą istnieć niekwestionowane i gdzie wszystko jest dozwolone”. To właśnie ta jego cecha często powoduje, że azyl tak pacjenta pociąga i zazwyczaj wiąże się ze stosowaniem perwersyjnych i psychotycznych mechanizmów. Azyl nie jest tylko problemem pacjentów szpitali psychiatrycznych czy osób, które podejmują psychoterapię. Zawsze gdy czujemy znużenie życiem i lęk przed otaczającym nas światem, rozglądamy się za azylem. Marzenia o dalekich, magicznych miejscach, o cudownych chwilach, gdy można zapomnieć „o wszystkim” i „odnaleźć siebie”, prowadzą niebezpiecznie blisko do granic azylu. Zwodniczo subtelna granica oddziela urojenie od rzeczywistości.
Czas poza czasem
Jest piękny sierpniowy dzień. Wakacje. Po noclegu nad Balatonem jedziemy autostradą na południe. Mijamy tablice z napisami, których kompletnie nie rozumiemy. W niepodobieństwie węgierskiego do jakiegokolwiek innego języka na świecie jest coś przejmującego. Wjechać na Węgry to zanurzyć się w kompletnej słownikowej inności, żadnych skojarzeń, żadnej ciągłości z tym, co znane.
Nasze językowe zagubienie nie ma jednak większego znaczenia. Gdyby ktoś spytał, gdzie jesteśmy, moglibyśmy po prostu odpowiedzieć, że na autostradzie. Przestrzeni w pewnym sensie eksterytorialnej. Odgrodzona płotem od otoczenia, pozwala podróżować w wygodnym oderwaniu od kłopotliwego lokalnego kontekstu. Gdy jedziesz autostradą, trudno wskazać miejsce, w którym się znalazłeś. Jesteś gdzieś pomiędzy początkiem i końcem swojej podróży. Szybko mijane drogowskazy informują o dystansie, jaki dzieli cię od celu. Ale ta informacja stale się zmienia. Jeśli ktoś zatelefonuje i spyta, gdzie jesteś, odpowiesz: w pobliżu jakiegoś X albo minąłem jakieś Y. W każdej chwili jesteś gdzie indziej.
W tej szczególnej sytuacji jest coś niezwykle pociągającego. Dobrze jest choćby na kilka godzin uwolnić się od ograniczeń czasu i miejsca, w których tkwimy na co dzień. Podróż jest jakby pauzą w codzienności, czasem poza czasem, momentem transcendentnym. Podróżując autostradą, paradoksalnie jest się w ruchu i jakby w bezruchu. W czasie poza zwykłym czasem. Poza życiem, które toczy się za ogrodzeniem autostrady, i poza życiem, jakie prowadzisz na co dzień. Przez parę godzin nie dotyczy cię rutyna zwykłych spraw, utrapień i zadań. Im szybciej mijam kolejne drogowskazy, tym bardziej czuję, że to, co jest poza autostradą, mnie nie dotyczy. W swoim samochodzie jestem niby w kapsule, w której chronię się od uciążliwego świata. Niby wiem, że to iluzja, ale miło się jej poddać.
Miejscem jeszcze bardziej iluzorycznym niż autostrada jest lotnisko. Wchodzisz, oddajesz bagaż, potem przechodzisz przez kontrolę bezpieczeństwa jak przez oczyszczającą śluzę. Gdy już się z niej wydostaniesz, czujesz się – jak pisze Alain de Botton w książce reportażu A week at the airport – jakbyś wyszedł z kościoła po spowiedzi albo z synagogi w Sądny Dzień. Oczyszczony, uwolniony od wszelkich podejrzeń możesz beztrosko przechadzać się po sklepach, pójść coś zjeść albo na drinka, czytać lub po prostu pogapić się na innych ludzi. Nie masz żadnych ważnych problemów do rozwiązania. Poruszasz się w przestrzeni, w której nic nie ma zbyt wielkiego znaczenia. De Botton spotyka pracującego na lotnisku duszpasterza. Pyta: „– Z jakimi problemami ludzie przychodzą do księdza?”. „– Przychodzą do mnie – odpowiada duchowny – gdy czują się zagubieni”. „– OK, ale w jakim sensie są zagubieni?” „– No cóż – pada w odpowiedzi – prawie zawsze szukają toalety”.
Zrzucić z siebie „starego człowieka”
Wrażenie oderwania, uwolnienia od uciążliwej codzienności rośnie, gdy w hali odlotów spojrzysz na tablicę informacyjną i możesz pomyśleć, że stoisz przed otwartą na oścież bramą świata, że każda wyświetlana destynacja jest jakąś alternatywą dla twojego obecnego życia. Możesz sobie wyobrazić, że docierasz do jednego z miejsc, których nazwy odczytujesz, i okazuje się, że jesteś kimś zupełnie innym, jak ów spotkany przez de Bottona mężczyzna, który wyznaje, że odwiedził właśnie w Londynie żonę i dzieci, ale w Los Angeles, dokąd zaraz odleci, ma drugą rodzinę, która nie wie nic o pierwszej. W sumie ma pięcioro dzieci, dwie teściowe i nie widać po nim, żeby był tym stanem rzeczy szczególnie zakłopotany. Przyjemnie pomyśleć, że można by zmienić skórę – nie tylko zmienić otoczenie, ale samemu stać się kimś innym, zrzucić z siebie „starego człowieka”. Pracujący na Heathrow czyścibut opowiada de Bottonowi, że ludzie na ogół czyszczą buty rzadko i przypadkiem. Robią to wtedy, gdy chcą odciąć się od przeszłości, gdy oczekują, że odmiana zewnętrzna zapoczątkuje wewnętrzną.
Czy lotnisko nie jest azylem? Pobyt na nim jest bardziej odrealniony, niż się wydaje. Choć trudno się do tego przyznać, nowe miejsca, widoki, smaki i zapachy, ku którym wyruszamy, same w sobie nie mają wielkiego znaczenia. W gruncie rzeczy – powiada de Botton – z odbytych podróży niewiele się pamięta. Nowe doznania toną w masie wcześniejszych wrażeń. Kiedy ruszamy w następną podróż, nie one są najważniejsze, lecz to, żeby po raz kolejny zanurzyć się w atmosferze pakowania, wyjeżdżania i oczekiwania.
Specyficzne przestrzenie, jakimi są autostrady, lotniska czy wielkie centra handlowe, francuski antropolog Marc Augé opisuje jako nie-miejsca. W nie-miejscu jest mnóstwo różnych rzeczy, widoków, możliwości. Każdy może zobaczyć wszystko, jednak to wszystko nie składa się w żadną całość. „Nie ma – pisze Augé – wspólnych punktów odniesienia. Nie dokonują one żadnej syntezy, niczego nie integrują, a jedynie zezwalają […] na współistnienie indywidualności: odrębnych, podobnych do siebie nawzajem i wobec siebie obojętnych”. W nie-miejscach mija się różnych ludzi, lecz z nikim się nie wiąże, ogląda różne rzeczy, lecz przy żadnej się nie zatrzymuje, wszystko jest ciekawe, lecz nic nie jest ważne. A jednak nie-miejsce, mimo że wyprane ze znaczenia i wolne od głębszych relacji, a może właśnie dlatego, kusi i wciąga. Nie-miejsce to obietnica, że jakby w nie-czasie, w teraźniejszości rozciągniętej na godziny, a nawet dni uda się doświadczyć jedynej w swoim rodzaju lekkości życia wolnego od codziennego banalnego spektaklu i nudnej roli, jaką się w nim odgrywa. Że siebie samego będzie można przeżyć jako kogoś innego, wolnego od uciążliwych związków i niemiłej prawdy o samym sobie. Że można schronić się niby w sterylnej bańce, w azylu, w którym – jak opisuje go Augé – „tożsamość ani relacja, ani historia nie wytwarzają naprawdę sensu, gdzie samotności doznaje się jako przekroczenia lub wyzucia z indywidualności”. W świecie urojonym, pełnym samotności, wyzbytym sensu. A jednak pociągającym, jak galeria handlowa w wolny od pracy dzień.
Cień własnego miejsca
A może zamiast w bezimiennym tłumie wypełniającym nie-miejsca schronić się w jakimś „własnym miejscu na ziemi”? Pełnym wspomnień, uczuć, historii, spisanych i niespisanych tradycji, opowieści o rodzicach, dziadkach, pradziadkach, które można przekazać dzieciom. Miejscu, które jest ważnym punktem odniesienia, gdzie chętnie się wraca jak do bezpiecznej przystani. Na przykład w dni świąteczne, gdy – jak w wigilię Bożego Narodzenia – staramy się spotkać z bliskimi nam ludźmi. Nieważne, jak wiele osób jest wokół nas. Ważne, że jesteśmy razem, że gesty i słowa mają znaczenie. Choinka, prawdziwa lub sztuczna, jest jak centrum świata. Podobnie stół, opłatek (jeśli podtrzymujemy tę tradycję), podawane potrawy. Wydaje się, że spełnia się tęsknota za przestrzenią, w której nie musimy z niczym się zmagać, niczego udawać, jesteśmy akceptowani tacy, jacy jesteśmy.
Czy można sobie wyobrazić piękniejszą iluzję niż opowieści o dniach świątecznych, świętych miejscach, wspomnieniach stron ojczystych? Być może w istocie są iluzją. Sławny badacz religii Mircea Eliade pisze o czasie świętym, który oderwany od trwania świeckiego tworzy enklawę między chwilą obecną a przyszłością. Czas święty to boska pauza, wyrwa w codzienności. W czasie świętym materialna rzeczywistość ulega przemianie i dzieją się rzeczy niezwykłe. W dzień św. Jana zakwita czarodziejski kwiat paproci, w wigilię Bożego Narodzenia zwierzęta przemawiają ludzkim głosem. W świętych miejscach cudownie odmienia się ciało i dusza. Nieuleczalne choroby zostają uleczone, grzesznicy wracają na drogę cnoty. W porzuconych stronach ojczystych wszystko było piękne, ludzie dobrzy, a chleb pachniał jak nigdzie na świecie.
Nad iluzją unosi się jednak zły cień. Miejsce ma swój negatyw, swoją mroczną stronę. Od razu tego nie widać, ale „własne miejsce na ziemi” jest obciążone pierworodnym grzechem. Wyznaczenie własnego terytorium wymaga zawsze zakreślenia granicy. Kiedyś były nią kresy świata zamieszkanego przez ludzką wspólnotę. Za nimi zaczynała się pustka, pustynia, puszcza, gdzie gnieździły się dzikie zwierzęta i demony. A także inni, obcy, barbarzyńcy. Wyglądający inaczej, mówiący inaczej, jedzący co innego. Samą swoją obecnością zagrażający wszystkiemu, co znane, zrozumiałe, bezpieczne. Czasem wdzierali się w granice naszego świata. Nie tylko jako najeźdźcy, wystarczył tabor cygański zatrzymujący się niedaleko wioski albo namiot cyrkowy rozbity na obrzeżach miasteczka. Dziś przychodzą jako uchodźcy. Określając granice swojego miejsca, wyznacza się przestrzeń dla innego, dla kogoś, kto nie jest jednym z nas, kogo nie zapraszamy do naszego domu, miasta, kraju, do naszego świata.
Granice są tym mocniej zabezpieczone, im większy lęk budzą inni. Jean Delumeau w monografii Strach w kulturze Zachodu opisuje bariery broniące dostępu do XVI-wiecznego Augsburga: „Najpierw ukryte żelazne drzwi, które pierwszy strażnik otwiera […], odciąga za pomocą łańcucha […]. Po przekroczeniu tej przeszkody brama zamyka się nagle. Podróżny przechodzi pod okryty dachem most nad miejską fosą i dociera na placyk, gdzie podaje swoją tożsamość i adres, pod którym zamieszka w Augsburgu. Strażnik zawiadamia wówczas dzwonkiem swojego towarzysza, który uruchamia sprężynę umieszczoną w galerii sąsiadującej z jego izbą. Sprężyna otwiera najpierw szlaban – też oczywiście żelazny – a następnie, za pośrednictwem wielkiego koła, podnosi most zwodzony […]. Za mostem zwodzonym otwierają się wielkie drzwi […]. Cudzoziemiec wchodzi przez nie do sali, gdzie jest zamknięty, sam tylko i bez światła. Ale kolejne drzwi, podobne do poprzednich, pozwalają mu dotrzeć do drugiej sali, w której jest światło i w której dostrzega naczynie z brązu zawieszone na łańcuchu. Składa w nim rogatkowe. Strażnik […] ciągnie za łańcuch, zabiera naczynie i sprawdza, jaką sumę włożył gość […]. Jeśli jest zadowolony, otwiera mu w tenże sposób jeszcze jedne wielkie drzwi, podobne do innych, które zamykają się, jak tylko przejdzie i nareszcie jest w mieście”.
ilustracja Karyna Piwowarska
Zabezpieczenia mogą być symboliczne choć równie potężne co mury i bramy broniące Augsburga. Może to być detal ubrania, rytualne szaty wkładane przy specjalnych okazjach, pisane lub niepisane reguły zawierania małżeństw, zakazy i nakazy dotyczące jedzenia itd. Bezpiecznie i przyjemnie jest znaleźć się w przestrzeni wyznaczonej przez gesty, słowa, znaki znane tylko sobie, niedostępne dla innych ludzi. Wyobrazić sobie niewidzialną granicę oddzielającą od innych. Łatwo jednak może się zdarzyć, że strach przed innymi sprawi, że utrzymanie tej granicy stanie się najwyższym imperatywem. Czasem ze zdziwieniem, a czasem z obrzydzeniem czytamy o obyczajach różnych tradycyjnych środowisk: od na pozór sympatycznych dziwactw amiszów po zbrodnicze praktyki konserwatywnych środowisk muzułmańskich, takich jak zabójstwa honorowe, biczowanie, kamienowanie, obrzezanie dziewczynek. Nie tylko muzułmańskich zresztą, także chrześcijańskich, buddyjskich – każda zbiorowość ma swoje szaleństwo. Gdy społeczność przenika lęk, sprawia, że w jej tradycji najważniejsze staje się nie to, co łączy, lecz to, co wyklucza. Nie ma litości dla odstępców. Tradycja zmienia się w zbiorową psychozę, miejsce – w piekielną otchłań.
Zatrzymać się w pogoni za niezwykłością
Patrząc z boku, można się dziwić, dlaczego są ludzie, którzy tak chętnie wybierają życie w tych strasznych, zamkniętych światach. Zrozumiemy, gdy pomyślimy o pragnieniu znalezienia psychicznego azylu. Możemy sobie tylko wyobrazić, jakie przerażające fantazje na temat zewnętrznego świata snuli mieszkańcy Augsburga. Jeszcze stulecie później niż czasy opisywane przez Delumeau Europejczycy wyobrażali sobie, że na innych kontynentach żyją ludzie z psimi głowami albo w ogóle bez głów, albo bez ust, albo centaury… A co wtedy i później myślano i mówiono o żydach jako zagrożeniu dla chrześcijan? Nic się nie zmieniło. Co myślą o „niewiernych” ortodoksyjni muzułmanie, a co mają o nich do powiedzenia ortodoksyjni żydzi? Co dziś politycy w Polsce opowiadają o zarazkach roznoszonych przez uchodźców z Afryki? Lepiej ogrodzić granice, zatrzasnąć wszystkie drzwi, nikogo nie wpuszczać i nie pozwolić, żeby ktokolwiek wyłamał się ze zbiorowej psychozy. A że w psychotycznych światach ciężko się żyje? Trudno, bezpieczeństwo musi mieć swoją cenę.
Czy jest ucieczka z pułapki azylu? Jak spełnić marzenie o chwili spokoju, boskiej pauzie, gdy kropla wieczności spływa w zabieganą doczesność, gdy można napawać się pełnią życia, być w zgodzie ze sobą i światem? Jak to znaleźć i nie ulec iluzji? A może nie trzeba od niczego uciekać ani się odgradzać? Współczesny mistrz zen Brad Warner w głośnej książce Bóg nie istnieje i jest zawsze z tobą pisze: „Jeśli praktyka zazen ma jakiś cel, to jest nim nauczyć się, jak uspokoić umysł na tyle, aby móc zatrzymać się w pogoni za niezwykłymi stanami i po prostu dostrzec, kim i czym jest się właśnie teraz”.
Po wakacyjnej wyprawie wróciliśmy do domu. Idę leśną drogą. Jest jeden z ostatnich dni lata, wczesny ciepły wieczór. Czuję, jak las wokół mnie gęstnieje. Mam wrażenie, że z każdym krokiem pochłania mnie wielka, żywa istota. Poruszam się dość szybko, ale nigdzie się nie śpieszę, od niczego nie uciekam ani nie zmierzam do żadnego konkretnego celu. Słyszę szum strumienia, głos ptaka. Po prostu jestem.