W japońskich sztukach walki pojedynku nie toczy się z przeciwnikiem, lecz z samym sobą. W gruncie rzeczy nie są to sztuki, a ścieżki. Ścieżki do doskonałości.
Krew, pot i łzy. Krew leci co prawda rzadko, pot natomiast na każdym treningu. Bo ile jest wart trening, na którym się nie zmęczysz? Chyba że zamiast potu płyną łzy – ze zmęczenia od nieustannej koncentracji. Na ciele siniaki i otarcia. Czy w tym wszystkim można odnaleźć głębię? Czy przyjmując kolejny cios albo wyprowadzając kopnięcie, zbliżamy się do oświecenia? Ile cięć mieczem dzieli nas od prawdziwej mądrości?
Jedno jest pewne: bardzo wiele. Ale być może wcale nie więcej niż czarek herbaty zaparzonych przez adepta chanoyu lub znaków namalowanych ręką kaligrafa. Wszystkie te dziedziny są bowiem przesiąknięte duchem zen. A w japońskich sztukach walki nie chodzi o pojedynek z przeciwnikiem, lecz z samym sobą.
Zen? To nie dla mnie
Wiosna w Kioto jest ciepła i piękna. O wiele przyjemniejsza od wietrznej i zimnej o tej porze roku Osaki, gdzie chłód od morza przenika przez wszystkie warstwy ubrań. Podziwiamy niezwykły ogród Ginkakuji, Świątyni Srebrnego Pawilonu. Replika góry Fuji wystająca nad taflą szarego morza wydaje się absolutnie perfekcyjna. Trudno uwierzyć, że usypana jest ze żwiru. Hipnotyzujące, choć proste wzory ciągną się przez sporą połać ogrodu. To karesansui, „suchy krajobraz” albo po prostu ogród zen. Ten widok miał ułatwiać medytację.
„Podoba mi się, ale to nie dla mnie – mówi Agata Koszołko. – Zen nie jest dla kogoś, kto lubi malować paznokcie”. Kilka lat później wyjdzie na to, że jednak jest: obie zdobędziemy stopnie dan w kendo, a Agata będzie zajmować się zen naukowo.
Dla kogo więc jest zen? Dla estetów zachwyconych pięknem prostych form? Wielbicieli układania kompozycji kwiatowych? A może dla tych, którzy wracają poobijani z treningów? Dla nich wszystkich.
Do oświecenia można dążyć przez kontemplację idealnych kręgów żwiru, ale też przez walkę na miecze, pięści, strzelanie z łuku.
Droga wojownika
Budō nazywamy po polsku „sztukami walki”, chociaż słowo „sztuka” pasuje bardziej do jej siostrzanego nurtu – bujutsu. Znak jutsu oznacza technikę, co czyni z bujutsu sztukę użytkową, wysokiej klasy rzemiosło. Albo po prostu sport. To trening ciała, doskonalenie fizyczne. A budō? Może nie tyle zupełnie inna historia, za to na pewno bardziej skomplikowana. Znak dō oznacza drogę – po chińsku dao czy też tao. Tę pierwotną, wszechogarniającą drogę chińskiego mistrza Laozi, który w swoim traktacie opisał je w tak charakterystyczny sposób: „Dao, które można nazwać, nie jest prawdziwym dao”. Dao jest pierwotną zasadą wszechświata, wiecznie zmieniającą się siłą, która przenika wszystko. Ale jest również drogą każdego z nas. Budō – „droga wojownika” – to niekończąca się podróż ku doskonałości. Podróż, w którą trzeba wyruszyć całym sobą, bo na końcu, gdy osiągniemy upragniony stan pustki, nasza jaźń roztopi się w otaczającym świecie.
Zespolenie ze światem
Podobnie jak wiele elementów japońskiej kultury także buddyzm zen wywodzi się z Chin. Narodził się w X w. u ujścia rzeki Jangcy jako chan – od pochodzącego z sanskrytu słowa dhyana oznaczającego medytację. Dwa stulecia później buddyjski mnich Eisai podczas pobytu na górze Tiantai odkrył ten ruch i zdecydował się przywieźć jego idee do Japonii. Nowa myśl buddyjska, która na wyspach rozprzestrzeniła się jako zen, szybko zyskała popularność i odcisnęła swój ślad na japońskiej kulturze: Drodze Herbaty (herbata zresztą przyjechała z Chin razem z zenistycznymi sutrami w bagażu Eisai), architekturze, sztuce tworzenia ogrodów.
Szczególną rolę jednak zyskała wśród samurajów. Niemal każdy słynny szermierz korzystał z rad buddyjskiego mnicha. Najsłynniejszą parą mistrza i ucznia byli Yagyū Tajima-no-Kami Munenori (1571–1646) oraz Takuan Sōhō (1573–1645). Wojownicy z entuzjazmem podeszli do filozofii, w której najważniejsze były koncentracja i samodyscyplina związana z zapamiętywaniem sutry – pomagała im ona pogodzić się z myślą, że każdy dzień może być ich ostatnim. Życie doczesne i przyjemności ciała nie mają znaczenia, ale nie dlatego, że cielesność jest czymś złym. Prawdziwa pustka, do której dążą adepci zen, to całkowite zespolenie ze światem.
Jak mówi prof. Agnieszka Kozyra, która specjalizuje się w zen, to jednoczesna afirmacja i negacja – wszystko, co nas otacza, znika, ale zarazem staje się nami, a nasza jaźń staje się światem. Zen nie jest łatwą ścieżką. I zapewne dlatego wszystkie sztuki, na jakie wpłynął, zarówno kaligrafia, Droga Herbaty, ikebana, jak i budō, nie są nazywane sztuką, lecz drogą. Droga nigdy się nie kończy.
„Walka w kendo na wysokim poziomie jest jak dobrze namalowany obraz – mówi Natalia Maj, jedna z trzech kobiet w Polsce ze stopniem 5 dan, pytana o kolejne etapy na drodze zawodnika. – To tak jak rysunek konia stworzony przez pięciolatka, studenta ASP, a później artystę. Ale kendocy z 7, 8 dan tworzą w ogóle nową wizję konia – bo już mogą. Przeszli taką długą drogę, że potrafią stworzyć nowe realia. Zdając na stopień kyu, dopiero się uczysz, że koń ma cztery nogi, ogon i zad. Jako student rysujesz go w pełnym cwale z błyszczącą grzywą, a jak już wiesz wszystko, to możesz spróbować przedstawić go zupełnie inaczej. A na koniec siadasz i stwierdzasz, że w sumie nic nie umiesz i musisz zacząć od początku.
Walcz pustym umysłem
Każdy trening budō rozpoczyna się od mokusō, co oznacza dosłownie „milczące myśli”. To chwila medytacji, która umożliwia oczyszczenie umysłu. Zen w walce to coś, co trudno uchwycić słowami. Takuan, wspomniany wyżej legendarny mistrz zen, pisał: „Sztuka miecza to nieprzywiązywanie wagi do myśli o zwycięstwie czy też porażce, nieskupianie się na sile czy słabości. Nie postępuję ani na krok do przodu, nie cofam się też ani krok w tył”.
Kendo, „droga miecza” – określana także jako japońska szermierka – jest ze współczesnych budō najbliższa pierwotnym naukom Takuana, jednak mają one zastosowania również w każdej innej sztuce dō. Współczesne kendo z zewnątrz nie przypomina pojedynków samurajskich – zawodnicy używają bambusowych mieczy, noszą ochraniacze na korpus, przedramiona i głowę w kolorze indygo. Ciąć można tylko w kilka miejsc – jak łatwo się domyślić w te, które są osłonięte, a uderzenie powinno być precyzyjne, wykonane odpowiednią częścią miecza, równoczesne z uderzeniem prawą stopą o podłogę i okrzykiem (kiai). Ale to, co dzieje się w głowach, pozostało takie samo.
Stojąc na wprost przeciwnika, musimy zachować hōshin, pusty umysł (czy też, jak Kozyra tłumaczy, shin – jaźń). To stan, w którym jesteśmy gotowi zareagować na każdy ruch przeciwnika, stan, w którym – jak pisał Yagyū Munenori – pozbywamy się wszelkich niepotrzebnych myśli, np. o obronie i zwycięstwie. Gdy osiągniemy prawdziwą pustkę, nasz umysł staje się jednością z całym otaczającym światem, więc jesteśmy w stanie przewidzieć ruch przeciwnika już w momencie, gdy zamiar pojawi się w jego umyśle. Zwycięstwo nie jest ważne. Ważna jest droga.
Przeciwnik jest w nas
Przeciwieństwem hōshin jest shishin, czyli zatrzymany umysł, oraz ryūshin – „zostawiony, przyklejony umysł”. W pierwszym przypadku skupiamy się na szczególe – chociażby myśląc o tym, że walka będzie trudna, bo przeciwnik jest lepszy – co sprawia, że nasz umysł nie synchronizuje się z otoczeniem i nie potrafi zareagować szybko na zmianę. Z ryūshin mamy do czynienia, gdy po wykonanym ataku zbytnio przywiążemy się do myśli o trafieniu. Wtedy również tracimy czujność i harmonię. Słowa ken zen ittchi, czyli „miecz i zen to jedno”, oznaczają tak naprawdę zespolenie jednostkowej jaźni ze światem. Fudōshin, niewzruszony umysł, jest odporny na wszystkie zagrożenia, takie jak niepewność, strach, zaskoczenie i zwątpienie. Warto też pamiętać o zaczerpniętym z Drogi Herbaty ichigo ichie – „jedna chwila, jedno spotkanie”. Ten czas się nigdy nie powtórzy, powinieneś więc walczyć z każdym przeciwnikiem tak, jakby to była jedyna walka w twoim życiu.
Prawdziwy wojownik nie musi zresztą mieć przeciwnika przed sobą, bo gdy osiągniemy pusty umysł, to jak nauczał Takuan: „wróg nie widzi mnie, ja też nie widzę wroga”. Pod tym względem kyˉudō i iaidō być może lepiej odzwierciedlają potoczne wyobrażenia o sztuce wypełnionej duchem zen niż dynamiczne i niekiedy brutalne kendo, karate czy judo. Z drugiej strony brak im tego, co – jakby się mogło wydawać – stanowi istotę sztuk walki: starcia, pojedynku. Ale przeciwnik jest przecież w nas.
Iaidō to także szermierka, w przeciwieństwie do kendo nie używamy jednak mieczy bambusowych, tylko ostrych, metalowych. Ochraniacze nie są potrzebne, bo iaidoka toczy pojedynek z cieniem. Czy z własnym cieniem można wygrać? Przecież nie w tym rzecz. Podobnie kyˉudō – „droga łuku”. To nie zajęcie dla tych, którzy chcieliby po prostu postrzelać. Przez wiele treningów nawet nie dotkną łuku, ucząc się jedynie właściwej postawy, klękania, ukłonu.
„W kyˉudō nie chodzi o trafianie, ale o trzy wartości: shin–zen–bi: prawda, dobro i piękno – mówi Adam Kuziów, 2 dan. – Prawda jest rozumiana jako dbałość o czystość techniki, a nie koncentrowanie się na tym, by strzały wbijały się w cel, dobro oznacza intencję i stan umysłu, z jaką przystępuje się do strzelania, stosunek do osób, z którymi się trenuje, piękno zaś to harmonia ruchów, ale też etykieta towarzysząca strzelaniu”.
Zen na wiele sposobów
Budō zaczyna się ukłonem – w kierunku trenera, innych trenujących, przeciwnika. A czym się kończy? Cóż, nie kończy się nigdy. Nawet jeśli praca nad ciałem ustaje wraz z opuszczeniem sali po treningu, praca mentalna trwa w każdym innym aspekcie życia. Zen bowiem można praktykować na wiele sposobów: układając kwiaty, kontemplując ogród, walcząc na pięści. Każda z tych dróg może nas zaprowadzić bliżej ku oświeceniu. A wtedy wszystkie codzienne czynności – od nalewania herbaty po oddychanie – nie będą już takie same. Prawdziwa pustka czeka.