Siedzimy ze znajomym nad warzywnym bowlem i guacamole w jednej z zawsze obleganych żoliborskich placówek kulinarnych. Spokojnie rozważamy scenariusz pozamiejskiej ewakuacji.
Sytuacja jest z wielu powodów paradoksalna. Jemy przecież modny brunch w miejscu, którego menu jest wynikiem międzynarodowych i ponadkontynentalnych więzi miejskich – kulturowej osmozy wiedzy i stylu życia. Jemy ze smakiem, ale wraz z aromatami marynowanych buraków i sezamowej salsy przeżuwamy nowe przemyślenia. O tym, że można prościej, bardziej lokalnie. Że miasto może nie być naszą przyszłością i że choć daje tak wiele, to też dużo zabiera, głównie w walucie czasu, którego nieustannie brakuje nam na wszystko. No i są także wymiary, których – choć miasta puchną w poczuciu omnipotencji – dać nie mogą.
***
Miasto jest antytezą natury – artefaktem, który stara się dać nam hiperistnienie: życie zagęszczone, które tworzy erzace i substytuty piętrzące wyrafinowaną sztuczność. Jest czymś na kształt lunaparku, gdzie na niewielkiej przestrzeni serwowana jest moc rozmaitych wrażeń w skondensowanych dawkach. Przesiadamy się z jednej atrakcji do drugiej.