
W starym uzdrowisku Sokołowsko dzieją się dziwne rzeczy. Z obrazów schodzą postacie, na murach zimą odrastają spalone dachy, a artyści i mieszkańcy miasteczka oddychają sztuką.
To tam kończy się droga. Dalej jest tylko biegnąca wśród buczyn ścieżka, którą można pójść na Andrzejówkę (gdzie uczyła się jeździć na nartach Juliana, przyszła królowa Holandii). Pewnego wieczoru 11 lat temu od Wałbrzycha podjechał samochód na warszawskich numerach. Wysiadła kobieta, rozejrzała się. „Czym prędzej do domu” – pomyślała. Co sprawiło, że nazajutrz zdecydowała, że zostanie tu na zawsze? I kupiła monstrualne ruiny neogotyckiego sanatorium Grunwald, dwa lata wcześniej podpalone przez strażaka piromana?
Powiększanie serca
Zanim ogień strawił budynek sanatorium (i pobliską willę Różankę), te neogotyckie mury sporo się naoglądały: jak młodzi w latach 80. urządzili tam Piekiełko, klub z muzyką i tańcami; jak pacjenci z całej Polski – wówczas Ludowej – leczyli płuca, a w latach 60. doktor Stanisław Domin, dyrektor uzdrowiska, zalecał im nie tylko antybiotyki czy inhalacje, lecz także terapię sztuką. Elewacje kamienic zdobiono więc sgraffitami, gięto metal na balustrady i stojaki do kwiatów. Jak po drugiej wojnie, która przeszła trochę bokiem, Görbersdorf stał się Sokołowskiem. Jak w latach 30. niemieccy sportowcy trenowali tu skoki narciarskie przed igrzyskami olimpijskimi. Ale wszystko zaczęło się od nieudanego interesu.
Maria von Colomb chciała, by do Görbersdorfu u podnóża Gór Suchych zjeżdżali na hydroterapię metodą Vincenza Priessnitza