W jaki sposób świat może stać się lepszym miejscem? O prostym życiu, wzniosłym myśleniu, artyście czarodzieju Salvadorze Dalim oraz bożonarodzeniowej wizycie w stadninie koni arabskich w komunistycznej Polsce Tomkowi Niewiadomskiemu opowiada Marshall Govindan.
Tomek Niewiadomski: Czy możesz się przedstawić? Kim jesteś? Jakie jest Twoje doświadczenie siebie?
Marshall Govindan: Dobre pytanie! Najlepszą odpowiedzią, jakiej mogę udzielić, jest moje duchowe imię: Sat Chit Ananda, co znaczy Absolutny Byt, Absolutna Świadomość, Absolutny Błogostan.
Zanim porozmawiamy o kriya-jodze, Autobiografii jogina Paramahansy Joganandy, samorealizacji, świadomości i innych ważnych sprawach, chcę zapytać o Twoją podróż do Europy pod koniec lat 60. Spędziłeś wtedy jakiś czas w Polsce. Jak odebrałeś ówczesną skrajnie odmienną od tego, co znałeś, rzeczywistość panującego w naszym kraju komunizmu? Opowiesz o swoich wspomnieniach z tej wizyty?
Na trzecim roku studiów w School of Foreign Services [Szkole Służb Zagranicznych] przy Georgetown University przeniosłem się z głównego kampusu w Waszyngtonie na Université de Fribourg w Szwajcarii. Będąc tam, zobaczyłem na tablicy ogłoszeń adresowane do studentów zaproszenie na dwa tygodnie ferii bożonarodzeniowych do stadniny arabów prowadzonej przez polskich wojskowych. Ponieważ koszt mieszkania, wyżywienia i jazdy konnej był minimalny, zapisałem się razem z kolegą. Pojechaliśmy pociągiem.
Pierwszy całonocny postój mieliśmy w Pradze. Doskonale pamiętam plac Wacława, gdyż wiele jego budynków zostało uszkodzonych pociskami podczas walk ulicznych po inwazji Armii Radzieckiej w tym samym roku. Panowała atmosfera żałoby. W hotelowej jadalni mieliśmy poczucie, że obserwują nas tajni agenci bezpieki. Dobrze też pamiętam bardzo ciemny, brudny i zatłoczony dworzec w Krakowie. W Szczecinie zatrzymaliśmy się na jedną noc w młodzieżowym hostelu. W roku 1968 wojna w Wietnamie sięgnęła zenitu, a Izrael rok wcześniej pokonał wszystkich swoich sąsiadów. W hostelu spotkaliśmy studentów z Korei Północnej i Syrii, którym powiedzieliśmy, że jesteśmy Kanadyjczykami, a nie Amerykanami, żeby uniknąć potencjalnego konfliktu. Byłem wciąż trochę przewrażliwiony, bo kilka miesięcy wcześniej, podczas wizyty w Berlinie Wschodnim, aresztowała mnie na kilka godzin Stasi za to, że niechcący podszedłem za blisko muru przedzielającego miasto.
Nasi gospodarze w Szczecinie powitali nas ciepło. Powiedzieli nam, pamiętam, że mogą rozmawiać z nami swobodnie w domu, ale nie w miejscach publicznych. Następnego dnia zawieźli nas do oddalonej o półtorej godziny jazdy stadniny w środku lasu. Mieszkaliśmy w dużym ceglanym budynku, który był domem komendanta, pułkownika polskiej kawalerii. Opowiedział nam, że podczas drugiej wojny światowej wraz z innymi oficerami spędził sześć lat w obozie jenieckim. Poinformował nas też, że takie stadniny są tylko dwie na świecie, a w tej konie są hodowane na eksport, dla zdobycia pieniędzy z wymiany walutowej.
Przepadałem za lekcjami konnej jazdy. Pamiętam, że w pobliskiej wsi zaszedłem do sklepu spożywczego – na półkach nie było prawie nic. Zaprzyjaźniłem się z córką gospodarza, która była mniej więcej w moim wieku. Mój amerykański kolega ze Szwajcarii Timothy Zamirowski miał nowiutki aparat fotograficzny marki Nikon i zrobił wiele zdjęć, które do dziś trzymam w starym albumie. Przyjemnie wspominam towarzystwo przebywających tam gościnnie studentów z Moskwy, którzy – jak mi mówiono – byli synami i córkami ważnych członków Partii Komunistycznej. Jeden był synem radzieckiego ambasadora w Chinach. Podczas wieczerzy wigilijnej wyzwał mnie na pojedynek w piciu wódki, ale nie pamiętam, co się działo po trzeciej szklance! Upiłem się wtedy pierwszy i ostatni raz!
Podczas tej samej podróży po Europie znajomy zaprosił Cię do letniego domu swojej matki w Hiszpanii. Przyjacielem rodziny okazał się Salvador Dalí. Spędziłeś tam dwa tygodnie i kilkakrotnie gościłeś w domu artysty. W jednej ze swoich książek wspominasz, że Dalí i jego żona Gala wywarli na Ciebie magiczny wpływ i od tamtego czasu zacząłeś postrzegać świat inaczej. Czy mógłbyś wyjaśnić, co takiego właściwie się wydarzyło?
Rok wcześniej poprzedni współlokator mojego najlepszego przyjaciela został aresztowany za posiadanie marihuany i skazany na 20 lat więzienia w jednym z północnych stanów USA. Był on potomkiem jednego z najszacowniejszych rodów Ameryki. Usiłując mu pomóc, odkryliśmy, że rodzina przyjaciela jest skorumpowana i szantażowana przez mafię. Rozczarowany, wyjechałem na Université de Fribourg, który prowadził kurs dla studentów trzeciego roku poświęcony kwestiom egzystencjalnym. To było w czerwcu 1968 r. Do Fryburga dotarłem jednak z pięciomiesięcznym opóźnieniem, wybierając okrężną drogę – to był najważniejszy objazd w moim życiu. Jadąc samochodem na południe przez francuskie Carcassonne, zabrałem młodego Anglika, który podróżował autostopem. Zaprosił mnie do swojej rodziny w hiszpańskim miasteczku Cadaques, gdzie mógłbym przy okazji odwiedzić słynnego surrealistę Salvadora, przyjaciela rodziny, mieszkającego w sąsiedniej wsi.
W ciągu dwóch tygodni, które spędziłem w Cadaques, wielokrotnie odwiedziłem Salvadora Dalego i jego żonę Galę. Te spotkania wywarły na mnie głębokie i trwałe wrażenie. Świat widziany ich oczami objawił mi się w całkiem nowym, mistycznym świetle. Dalí był artystą czarodziejem. Tam też zaprzyjaźniłem się z Philipem Wellmanem, artystą elektronikiem, którego Dalí zatrudnił do zbudowania niewidzialnej klatki na muchy wykorzystującej fale dźwiękowe. Muchy pojawiły się później masowo na wysokim do sufitu obrazie, który Dalí właśnie zaczynał malować w swojej pracowni. Z Philipem spędziłem kolejne cztery miesiące w Maroku, w Londynie, a na koniec w Paryżu, gdzie budowaliśmy i instalowaliśmy pierwsze psychodeliczne urządzenia świetlne do klubów dyskotekowych. Zanim dotarłem na uniwersytet, sporo przeżyłem w ciągu tych czterech miesięcy. Dość dużo czasu upłynęło, nim zrozumiałem głębię tego, co się wydarzyło i co działo się we mnie. W każdym razie wtedy zmieniałem kurs.
Wkraczasz na ścieżkę poszukiwań duchowych. Jedną z inspiracji staje się dla ciebie Autobiografia jogina Joganandy. W książce tej znalazłeś odpowiedzi na wiele egzystencjalnych pytań, które zadawałeś sobie od lat. Opisujesz ten moment słowami: „Czułem się tak, jakbym znalazł dom”. Czy przeczytanie właściwej książki lub spotkanie kogoś niezwykłego może mieć aż tak znaczący wpływ na to, kim się stajemy?
Kiedy spotykasz kogoś, kto nie utożsamia się z naznaczonym przez ego zbiorem wspomnień, lecz z tym, co stanowi constans we wszystkich tych wspomnieniach, wówczas doświadczasz przebłysku własnej duszy, która nie zna preferencji i spełnia się w swoim własnym byciu. Takie spotkanie może się zdarzyć nawet poprzez książkę, o ile jest natchniona duchowością autora – taką książką jest np. Autobiografia jogina Joganandy. Ja doświadczyłem tego przebłysku w lipcu 1968 r. w Hiszpanii, w domu Dalego w Port Lligat. Dalí zaczynał właśnie malować obraz na płótnie ponad czterometrowej wysokości. Dowiedziałem się, że jest to jego pierwsza próba odmalowania doświadczenia psychodelicznego. Nigdy nie eksperymentowałem z psychodelikami, ale czułem, że Dalí ma dar widzenia tego, co jest pod powłoką rzeczywistości, i to z niecodziennej perspektywy. Wiele lat później zobaczyłem ukończony obraz w Muzeum Dalego w St. Petersburgu na Florydzie. Zatytułowany był Halucynogenny torreador.
Oniryczne malowidła Dalego, przepojone symboliką pozaziemską i religijną, odsyłały poza sferę zwyczajności. Miałem 20 lat i uciekałem od niepokojących zdarzeń, które gruntownie wstrząsnęły moim wyobrażeniem o życiu i planami kariery dyplomatycznej w służbach zagranicznych USA. Wojna w Wietnamie, demonstracje w obronie praw obywatelskich, zamieszki na tle rasowym po zamachu na dr. Martina Luthera Kinga i ruchy kontrkulturowe podsycały moje wątpliwości i próby poszukiwania sensu życia. Patrząc wstecz, widzę, że zamęt poprzedniego roku i hedonistyczne życie w Paryżu doprowadziły mnie do stanu gotowości porzucenia świata materialnego jako miejsca spełnienia – dojrzałem do wejścia na ścieżkę poszukiwań duchowych. Stan ten w literaturze jogi nosi nazwę vairagya, co znaczy „beznamiętność”. Pojęcie to obejmuje także pragnienie Prawdy, Dobra, Piękna i bezwarunkowej miłości.
Trudno jednoznacznie zinterpretować książkę Joganandy. Każdy, kto pisząc i tworząc filozofię, osiąga ten poziom świadomości, wydaje na świat wielowymiarowe dzieło. Chyba najlepszym sposobem na doświadczenie go jest uznać je za lustro i spróbować dostrzec w nim to, na co sami jesteśmy gotowi. Czy Autobiografia jogina Joganandy pozwala zainicjować w czytelniku to, co nazywamy samorealizacją?
Tak, jestem przekonany, że intencją Joganandy było przyciągnąć ludzi Zachodu – zwłaszcza chrześcijan – do praktykowania kriya-jogi w połączeniu ze zrozumieniem wedanty, dominującej hinduskiej perspektywy filozoficznej. Jogananda podkreślał rozróżnienie między małym „ja”, czyli osobowością ciało–umysł, a „Ja” duchowym. Realizacja Ja wymaga poszerzenia świadomości przez praktykę medytacji i technik oddychania znaną jako kriya-joga, według wskazań Joganandy. Owoc tej realizacji nazywał Jogananda „świadomością Chrystusową”, wypunktowując zbieżności pomiędzy nauczaniem chrześcijaństwa i hinduizmu.
Napisał też wiele mniejszych traktatów na tematy metafizyczne, a także rozprawy o tym, jak się modlić, jak poznawać Boga, jak przyciągać obfitość i sukces. Był pionierem wprowadzania nauk hinduskiej jogi duchowej na Zachodzie. Autobiografia jogina obfituje w cudowne opowieści o mało znanych współczesnych joginach, z którymi Jogananda się spotkał lub z którymi wspólnie uczył się praktykować kriya-jogę. Jedną z wad tej książki jest to, że Jogananda bardzo mało miejsca poświęca trudnościom ścieżki kriya-jogi i oporowi, jaki ludzka natura stawia praktykującemu. Autobiografia… miała bowiem przyciągać ludzi na duchową ścieżkę Jogi, a nie instruować, jak dotrzeć do jej celu, którym jest Samorealizacja. Gdyby Jogananda spisał taką instrukcję, gdyby, dajmy na to, tłumaczył, dlaczego sam trzy razy uciekł od swojego guru – wiele osób nie zdobyłoby się na odwagę pójścia tą drogą, wiele nie znalazłoby w sobie odpowiedniej motywacji.
Dzięki samorealizacji życie człowieka obfituje w szczęście i radość. Czy pomoc w egzystencjalnych udrękach życia była główną motywacją Joganandy nauczającego na Zachodzie kriya-jogi?
Tak. Jedną z intencji Joganandy było sprowadzenie mądrości Indii na Zachód jako środka na uśmierzenie cierpień egzystencjalnych. W odróżnieniu od chrześcijaństwa ta mądrość nie obiecuje ulgi w niebiańskim życiu po śmierci, lecz w życiu codziennym, tu i teraz. Co więcej, w naukach tej mądrości znajdujemy rozróżnienie pomiędzy szczęściem – emocją przemijającą, zależną od zdarzeń i warunków zewnętrznych – a radością, która jest bezwarunkowym błogostanem naszego prawdziwego Ja. Mądrość pozwala nam odróżnić to, co tymczasowe, od tego, co trwałe – osobowość ciało–umysł od prawdziwego Ja, i przyczynę cierpienia od źródła nieustającej radości, jak mówi Patańdźali w założycielskim tekście jogi – Jogasutrach.
Wreszcie, mogę się tak wyrazić, w 1969 r. we „Free Press”, waszyngtońskiej gazecie kontrkulturowej, znalazłeś ogłoszenie o lekcjach kriya-jogi, dzięki czemu poznałeś Yogi Ramaiaha, który zainspirował cię maksymą: „Praktykuj jogę intensywnie, pracuj w świecie, nie przywiązując się do niego zbytnio, i służ innym”. Ten cytat chyba najlepiej opisuje to, czym się zajmujesz od tamtej pory, nieprzerwanie od ponad 50 lat?
Tak. Gdy zaczynałem uczyć się u Yogi Ramaiaha, chciałem tylko medytować. Ale jednym z pierwszych ważnych pouczeń mojego mistrza było: „Idź do pracy”. Powiedział tak: „Chwyć się pierwszej pracy, którą znajdziesz, i rozglądaj się za czymś lepszym”. Z początku bardzo niewielu pracodawców chciało mnie zatrudnić z powodu długich włosów, brody i białego stroju. Po pierwszym roku, który przemieszkałem u Yogiara w Kalifornii, zostałem wysłany do Chicago, aby tam założyć centrum jogi. Tam spędziłem drugi rok, po czym Yogiar wysłał mnie na rok do swojego aśramu na południu Indii. Potem na jego polecenie mieszkałem i pracowałem w innych miastach, w których pozakładał ośrodki, spędziłem cztery lata w Waszyngtonie, a kolejnych 11 w Montrealu.
Przez pierwsze 18 lat ćwiczyłem kriya-jogę po osiem godzin dziennie, także przez osiem godzin dziennie wykonywałem pracę zarobkową, a pozostałe osiem godzin przeznaczałem na odpoczynek, nauczanie i rutynowe czynności dnia codziennego. Był to dla mnie intensywny okres rozwoju duchowego. Przez następne 25 lat poświęcałem znacznie więcej czasu nauczaniu i pisaniu, w duchu karma-jogi, czyli bezinteresownej służby, nie przywiązując się do wyników pracy. W tym czasie poprowadziłem przeszło tysiąc seminariów w 20 krajach dla ponad 12 tysięcy słuchaczy. Od sześciu lat podróżuję znacznie mniej. Dużo czasu poświęcam edukowaniu nowych nauczycieli oraz szkoleniu i wspieraniu członków naszego świeckiego zakonu nauczycieli, Babaji’s Kriya Yoga Order of Acharyas. Piszę też i publikuję w 12 językach oraz rozwijam nasze aśramy w Indiach.
Wywieranie wpływu na innych i tworzenie zmian w świecie najlepiej zacząć od siebie. Mówiąc najprościej: postępuj tak, jak chciałbyś, żeby inni robili. Czy na tym między innymi polega samorealizacja?
Tak. Porzucając plany kariery dyplomatycznej, miałem świadomość, że właściwą drogą przynoszenia pożytku światu jest działanie z pojedynczą osobą, którą na początek muszę być ja sam, nie zaś działalność poprzez instytucje rządowe. Przez pierwsze lata byłem zaabsorbowany praktykowaniem kriya-jogi i nie uczyłem innych, jako że Yogi Ramaiah nie był zainteresowany prowadzeniem grupy większej niż garstka uczniów uprawiających intensywną praktykę. Po odejściu z jego organizacji napisałem książkę Babaji and the 18 Siddha Kriya Yoga Tradition, która wzbudziła spore zainteresowanie, bo była jedyną książką kontynuującą myśl zapoczątkowaną dziełem Joganandy.
Otrzymałem masę zaproszeń do nauczania z całego świata. Po kilku latach porzuciłem etat, aby poświęcić się całkowicie nauczaniu i działalności wydawniczej. W tym samym okresie studiowałem i publikowałem pisma jogi siddhów, nabierając coraz większego uznania dla procesu transformacji, jakiej wymaga joga zintegrowana, obejmująca wszystkie wymiary ludzkiej natury: fizyczny, witalny/emocjonalny, mentalny, intelektualny i duchowy. Kriya oznacza świadome działanie i odnosi się do wszystkich pięciu wymiarów. Dążenie do samorealizacji bez starań o doskonałość we wszystkich wspomnianych wymiarach, za to połączone z akceptacją chorego ciała lub niespokojnego umysłu, jest dalekie od Siddhi, czyli doskonałości, która jest celem jogów siddha, takich jak Babadźi.
Wprawdzie samorealizacja rozpoczyna się w subtelnym wymiarze duchowym, lecz nazbyt często jogin lub joginka ignoruje lub wręcz neguje konieczność oczyszczenia się z pierwiastka oporu, manifestującego się jako negatywne nawyki, skłonność do rozpamiętywania przeszłości oraz przejawów egoizmu, takich jak lęk, gniew, pycha, chciwość i pożądanie. Zintegrowane, czyli pełne Ja wymaga odrzucenia wszystkich tych form oporu, aspirując do Prawdy, Dobra i Piękna, bezwarunkowej miłości i podporządkowania perspektywy ego perspektywie duszy – Świadka. To z kolei wymaga uważności we wszystkich codziennych czynnościach, w każdej pojedynczej chwili. Egoizm, nawyk utożsamiania się z emocjami, myślami i uczuciami, zawęża świadomość. Joga sprzyja jej poszerzeniu.
Czyli można powiedzieć, że joga jest bardziej ćwiczeniem duchowym niż fizycznym? Co dzieje się z jogą w dzisiejszych czasach, jeśli porównać ją z tradycyjną wiedzą joginów Wschodu?
Słowo „joga” stało się homogramem, słowem o wielu znaczeniach. Jego pierwotne znaczenie w literaturze indyjskiej łączy się z yoke – sposobem lub procesem samorealizacji, i unią – osiągniętym w wyniku tego procesu stanem unitarnej świadomości. Natomiast obecnie na Zachodzie słowo „joga” zostało zredukowane do tego, co się nazywa „nowoczesną jogą postaw ciała”, nauczaną w rozmaitych stylach lub szkołach, z których każda próbuje odróżnić się od pozostałych na komercyjnym rynku. To czysta ironia, gdyż jakiekolwiek rozróżnianie zaprzecza tradycyjnemu celowi jogi: uświadomieniu, że istnieje tylko Jedność.
Joga została przystosowana do potrzeb zachodnich wartości kulturowych i stylu życia. Kultura zachodnia czci rzeczy materialne, przyjmując, że im więcej rzeczy materialnych człowiek posiądzie lub skonsumuje, tym będzie szczęśliwszy. Podkreśla też współzawodnictwo jako drogę do zdobywania coraz więcej rzeczy materialnych. Współzawodnictwo zaś rodzi konieczność wyjątkowości, co z kolei wymaga znacznego wysiłku i powoduje stres. Zachód pokochał jogę przede wszystkim jako sposób radzenia sobie ze skutkami tego stresu. Dla wielu osób stała się ona tylko sposobem na to, aby schudnąć i zyskać atrakcyjny wygląd. Inni z kolei odkryli, że regularne ćwiczenie jogi wpływa korzystnie na ich zdrowie fizyczne, sen i poziom energii.
Co w takim razie wyróżnia tak bardzo kriya-jogę? Dlaczego akurat taka forma praktyki wspomaga proces samorealizacji?
Kriya-joga jest jogą zintegrowaną, która rozwija potencjał wszystkich pięciu ciał czy powłok: fizycznej, witalnej/emocjonalnej, umysłowej, intelektualnej i duchowej. Współczesna joga postawy ciała ogranicza się do ciała fizycznego i jego zdrowia. Kriya-joga obejmuje praktykowanie określonych pozycji ciała fizycznego, pranajamę – naukową sztukę opanowania oddechu dla obudzenia potencjalnej siły i świadomości, zwanej kundalini; dhyanę – sztukę opanowania umysłu; mantra-jogę – dla rozwijania potencjalnych źródeł inspiracji dostępnych intelektowi; oraz bhakti-jogę – kultywowanie miłości i oddania. Poprzez rozwój wszystkich pięciu ciał osiągamy stan, w którym wspierają się one nawzajem w sposób synchroniczny. Współczesna joga pozycji ciała może wprawdzie polepszyć zdrowie i wspomóc panowanie nad skutkami stresu, ale pozostawia ciała witalne i umysłowe w typowym dla nich stanie niepokoju i nerwowości. Współczesna joga pozycji ciała nie ma też na celu samorealizacji, rozwoju intelektualnego ani obudzenia kundalini.
Taka codzienna praktyka musi wymagać sporej dyscypliny. Czy to nie dyscyplina właśnie odgrywa kluczową rolę w odczuwaniu szczęścia, które jest jednak dość ulotne i jako coś stałego często mylone z uważnością?
Jogowie siddha mówią: cierpisz, ponieważ śnisz z otwartymi oczami. Pomyśl o szczęśliwych chwilach swojego życia. A następnie zastanów się, co je zakłóciło. Jakieś zmartwienie, jakieś pragnienie, jakieś bolesne wspomnienie przeszło ci przez myśl jak ciemna chmura zasłaniająca słońce – i twoje szczęście zniknęło. Skąd biorą się te zakłócenia twojego szczęścia? Jogowie siddha i współcześni psycholodzy twierdzą zgodnie, że wszystkie mają początek w podświadomym umyśle. Przychodzą i odchodzą, tak jak sny. Każdy człowiek potrafi znaleźć w swoim życiu chwile szczęścia. Jesteś szczęśliwy, kiedy spełnia się twoje pragnienie, kiedy spotka cię jakaś przyjemność, kiedy otrzymasz dobrą wiadomość.
Znajdowanie szczęśliwych chwil to zatem nie problem. Problem polega na tym, jak sprawić, aby szczęście było trwałe. Każdy próbuje znaleźć trwałe szczęście w rzeczach nietrwałych. Wszystko, czego doświadczasz, jest nietrwałe. Wszystko się zmienia: twoja kondycja fizyczna, twoje emocje, twoje myśli, twoje okoliczności, twoje związki, twój stan posiadania, pogoda, życiowe dramaty – wszystko! A nawet zanim do tego dojdzie, możesz cierpieć z niepokoju, że może się zmienić. Mądrość polegałaby zatem na wyborze tego, co nigdy się nie zmienia. Co takiego masz w sobie, co nie ulega zmianie? Jaka część ciebie przetrwała niezmieniona wszystkie dotychczasowe doświadczenia? Jaka część ciebie jest teraz taka sama jak wtedy, gdy miałeś lat sześć, dwanaście, dwadzieścia jeden, trzydzieści pięć, pięćdziesiąt? Gdy zwrócisz się do swojego wnętrza i zaczniesz być go świadom, nazwiesz to „Ja”. Ale nie będzie to myśl Ja. Będzie to coś, co poprzedza myśl Ja. To nie jest rzecz. To nie jest przedmiot. To jest podmiot – Świadek wszystkich chwil twego życia. To nigdy się nie zmienia. Nie ogranicza go czas ani przestrzeń.
Jogowie siddha, niczym dobry lekarz, po zdiagnozowaniu choroby dają ci receptę. Mówią: „Ilość szczęścia w życiu jest wprost proporcjonalna do twojej sadhany”. Słowo „sadhana” odnosi się do samodyscypliny, a w jodze oznacza wszystko, co robimy, aby stale pamiętać pytanie: „Kim jestem?”, i wszystko, co robimy, aby uwolnić się od fałszywego utożsamienia z tym, kim nie jesteśmy. Wszystkie praktyki jogi mają na celu stworzenie warunku niezbędnego do osiągnięcia tych dwóch celów. Warunek ten określa się słowem „sattva” – spokój, równowaga, jasne zrozumienie. Sadhana jest w istocie kultywowaniem uważności, stanu, w którym część naszej świadomości staje z boku i obserwuje aktywność ciała, umysłu i emocji – jest ich Świadkiem. Wcześniej poczyniłem rozróżnienie pomiędzy szczęściem a radością. Kultywowanie uważności przynosi bezwarunkową radość, błogostan perspektywy duszy. W przeciwieństwie do szczęścia, które podlega zmianie, jest tymczasowe i uwarunkowane otrzymaniem tego, czego pragniesz, lub nieotrzymaniem tego, czego sobie nie życzysz. Radość dostępna jest 24/7, o ile przyjmujemy perspektywę Świadka. Można się o tym przekonać, praktykując kriya-jogę – działanie z uważnością.
Dlaczego śnimy z otwartymi oczami? Chyba wszyscy odbieramy świat jako bardzo realny?
Co jest realne? To, co jest zawsze. Co w tobie jest zawsze? Kiedy człowiek zapytuje w głębi siebie: „Kim jestem?”, wówczas głębsza realność Bycia Świadomym i Błogostan stają się oczywiste.
Dlaczego cisza jest tak ważna w poszukiwaniu Prawdy, Miłości i Piękna?
Cisza jest tym, co odróżnia tradycję duchową od religii. Religia podkreśla formy, a ponieważ każda religia ma inne formy – czy to będą dogmaty, teksty, architektura, symbole, czy osoby – podziały rodzą się automatycznie z chwilą, gdy powiemy: „Jestem chrześcijaninem”, „Jestem żydem”, „Jestem muzułmaninem”, „Jestem hinduistą”. Niewiedza rodzi lęk, a lęk rodzi konflikt. Wymiar duchowy nie ma formy. W nim wszystko jest jednym. Kultywowanie ciszy werbalnej przynosi ciszę umysłu. Cisza umysłu jest jedną z cech Samorealizacji. Gdy umysł milczy, myśli i odczucia zmysłowe zamierają. Człowiek staje się świadomy tego, co jest świadome. Stan ten nazywamy samadhi – absorpcją kognitywną. Przedmiotem uważności jest sama uważność. Świadomość.
Co znaczy w takim razie być osobą duchową, ale nie religijną?
Religia zaczyna się tam, gdzie kończy się duchowość. U podstaw religii leży dążenie jej założyciela i jego następców do opisania tego, co jest nieopisywalne. Duch nie ma formy. Religia składa się z samych form: pism, dogmatów, modlitw, rytuałów, symboli, postaci i architektury. Pierwotnym celem religii jest dopomóc innym w postępowaniu ścieżką wiodącą do nieba, w tradycji judeo-chrześcijańsko-islamskiej, lub też wyzwolić się z nieskończonego cyklu odradzania się – w tradycjach religijnych Wschodu. Wystarczy jednak, że religia pozyska więcej niż garstkę wiernych, a już te pierwotne cele ustępują pierwszeństwa wymogom instytucji, która pragnie kontrolować wyznawców i manipulować nimi. We wszystkich tradycjach duchowych uprzywilejowane miejsce zajmuje pielęgnowanie ciszy, bo sprzyja ona poszerzaniu świadomości i osiąganiu stanu komunii z Najwyższą Istotą. Kilkaset lat temu europejskie klasztory były pełne zakonników i zakonnic. Watykan jednak żywił w stosunku do nich mieszane uczucia, bo mnich lub mniszka może porozumiewać się z Bogiem bezpośrednio, kontemplując ciszę. Do tego nie jest potrzebny kapłan ani nawet papież. Z tego powodu Watykan wspierał klasztory nader skromnie, promując w zamian działania, które jemu samemu przynoszą bogactwo i władzę polityczną.
Religia i duchowość mogą jednak wspierać się wzajemnie. Duchowość może pomóc osobom religijnym opanować sztukę medytacji i uniknąć myślenia magicznego, poczucia winy, lęku przed Bogiem, fanatyzmu i podziałów politycznych. Religia może wesprzeć duchowość inspirującą literaturą, tradycją dobroczynności oraz nauką o cnotach.
Czy powrót do prostoty jest powrotem do Duchowości?
Mój nauczyciel nakazywał nam postępowanie według zasady „prostego życia i wzniosłego myślenia”. Wyzbywając się pragnień dotyczących zbytecznych dóbr materialnych, mogliśmy poświęcać więcej energii praktykowaniu jogi, medytacji i studiom duchowym. W konsekwencji cieszyliśmy się wolnością od trosk o długi, od stresu związanego z pracą, od konsumpcji i współzawodnictwa. Dziś istnieje kontrkultura zalecająca proste życie, ochronę środowiska, wegetarianizm, współpracę gospodarczą i kultywowanie wyższej świadomości.
Gdy zastanawiam się nad pojęciem wyższej świadomości, nasuwa mi się kolejne pytanie: czy nauka może potwierdzić istnienie wyższych stanów świadomości kojarzonych z duchowym oświeceniem?
Świadomość to wielka tajemnica. Nie jest rzeczą ani przedmiotem, a więc nie można jej zbadać. Nauka usiłuje ją zrozumieć przez obserwację aktywności mózgu. Od kilku lat prowadzone są pomiary prędkości fal mózgowych, które koreluje się z poszczególnymi stanami wyższej świadomości. W laboratoriach prowadzone są obserwacje joginów w stanie świadomości zwanym samadhi, polegające na monitorowaniu aktywności ich mózgów. Obrazowanie metodą rezonansu magnetycznego pozwala naukowcom tworzyć mapy mózgu i ustalać, które ich pola aktywizują się w wyższych stanach świadomości. Umysł jest w istocie grą świadomości w obrębie mózgu.
W takim razie czy świadomość może być podłożem wszystkiego, co istnieje we wszechświecie? Innymi słowy: czy wszystko istnieje w świadomości?
Tak. Starożytna literatura jogi głosi, że świadoma energia – określana terminem Shiva Shakti – jest źródłem stanowiącym podglebie wszelkich przejawów. Wszystko, czy to zjawiska fizyczne, czy zjawiska tak ulotne jak myśl, wyłania się ze świadomości i prędzej czy później się w niej rozpuszcza. W Jogasutrach Patańdźalego nosi ona nazwę Ishvara i jest szczególnym Ja, którego nie ima się karma (uczynki i ich konsekwencje) ani przyczyny cierpienia (nieznajomość własnej tożsamości, egoizm, przywiązanie, awersja i lęk wobec śmierci), ani nawet pożądanie. Ishvara pełni pięć funkcji: tworzenia, zachowywania, rozpuszczania, ukrywania i łaski. Funkcje te działają także w człowieku. Siddhowie mają powiedzenie, które to objaśnia: „Pan Bóg jest w tobie jako ty”.
Kiedy właściwie wkracza się na ścieżkę duchową? Czy nauczyciel duchowy nie jest tylko posłańcem, którego rolą jest przekazać wiadomość – naukę, a ludzie nader często popełniają ten błąd, że wielbią go, zaniedbując zgłębianie i praktykowanie jego duchowych nauk. I co na to wszystko ego?
Ścieżka duchowa zaczyna się od uświadomienia sobie, że nie jest się nikim nadzwyczajnym. Zadaj sobie pytania: Czy jestem gotów, aby stać się nikim nadzwyczajnym? Czy jestem gotowy na doświadczenie niczego nadzwyczajnego? Nadzwyczajność odcina nas od innych. Jest to sztuczna separacja, stworzona przez umysł. Samorealizacja ujawnia jedność w różnorodności. To tylko ego chce być nadzwyczajne i szuka szczęścia w nowych, nadzwyczajnych doświadczeniach. Te zaś dają najwyżej przejściową falę rozkoszy ciału witalnemu. Ego jest też leniwe, a zatem wymiguje się od wysiłku, jakiego wymaga przetrawienie lub porzucenie jego własnych negatywnych nawyków i skłonności. Ego ma liczne upodobania. Jednym z nich jest pragnienie, aby ktoś zapewnił mu niezwykłe doświadczenie. Istnieje wiele książek, które odmalowują wielce romantyczny obraz ścieżki duchowej, obfitujący w cuda i magiczne spotkania z zaawansowanymi duchowo postaciami, lecz książki te pomijają element wysiłku niezbędnego do pokonania oporu ludzkiej natury. Na opór ten składają się negatywne emocje: zwątpienie, lęk, pycha, przywiązanie i chuć. W rezultacie poszukiwacze duchowi zbyt często popełniają ten błąd, że poszukują mistrza duchowego, który im podaruje oświecenie albo przynajmniej doświadczenie duchowe, ale z pominięciem wysiłku stosowania technik jogi w celu oczyszczenia się z przejawów ego, które blokują ich potencjał Samorealizacji.
A więc lekarstwem na lepszy świat jest dzielenie się, a nie wyłącznie branie?
Kto się dzieli? Kto bierze? Kiedy osiągasz poziom swojego istnienia, na którym uświadamiasz sobie, że my wszyscy jesteśmy jednym, wówczas zaczynasz dawać i przyjmować z miłością i wdzięcznością. Uświadamiasz sobie, że Pan jest w tobie, dający i przyjmujący. W miarę upływu życia znajdujesz okazje do dawania, angażując swoją inteligencję głównie po to, żeby świat mógł stawać się lepszym miejscem.
Jesteś szczęśliwy?
Tak, jestem szczęśliwy. Utożsamiam się z Ja. Pamiętasz, co powiedziałem wcześniej o zrozumieniu szczęścia jako przejściowej emocji ciała witalnego, w odróżnieniu od radości, błogostanu, Anandy, która jest cechą Ja, czyli duszy. Z upływem lat nauczyłem się przeważnie odpuszczać utożsamianie się z poruszeniami witalnego ciała, tj. pożądaniem, lękiem i złością. Wciąż mam przed sobą sporo pracy. Proces oczyszczania się ma charakter ciągły, ale jestem także szczęśliwy, bo cieszę się światem. Potrafię być sam w jednym aspekcie Ja, lecz nie jestem sam w świecie. Mam cudowne życie, cudowną żonę Durgę, która wspiera mnie w tej pracy, i należę do pięknej sieci niesamowitych kriya-joginów ze wszystkich zakątków świata. Żyję życiem bogatym w miłość, sens i wdzięczność za to wszystko, co jestem w stanie dawać, i za to, co sam otrzymałem. Czuję się prawdziwie błogosławiony.
Uczeń i nauczyciel
Marshall Govindan (Satchidananda) praktykuje intensywnie kriya-jogę Babadźiego od 1969 r.
Zgłębiał i praktykował kriya-jogę w Indiach przez ponad pięć lat pod przewodnictwem Yogi S.A.A. Ramaiaha. Przez 18 lat pomagał mu w zakładaniu 23 ośrodków jogi na całym świecie. W tym okresie praktykował kriya-jogę średnio osiem godzin dziennie i wskutek tego osiągnął samourzeczywistnienie. Podczas pobytu w Indiach uczył się tamilskiego i poznawał dzieła tamilskich siddhów jogi. W 1980 r. uczestniczył w skompletowaniu i wydaniu dzieł wszystkich Siddhara Boganathara.
W 1986 r. nadzorował budowę szpitala rehabilitacyjnego promującego jogę terapeutyczną i fizjoterapię w indyjskim stanie Tamilnadu. Dwa lata później Babadźi Nagaradź, twórca kriya-jogi, poprosił go, aby zaczął nauczać. Był to owoc wypełnienia rygorystycznych wymogów koniecznych do wprowadzania adeptów w 144 krije przekazane Marshallowi Govindanowi przez Yogi Ramaiaha pięć lat wcześniej.
W 1991 r. Marshall Govindan napisał bestsellerową książkę pt. Babaji and the 18 Siddha Kriya Yoga Tradition, wydaną dotąd w 16 językach. Rok później założył Babaji’s Kriya Yoga Ashram w St. Etienne de Bolton w Quebecu. Przez cały rok oferowane są tam zajęcia, seminaria i odosobnienia. Od 1989 r. osobiście wprowadził ponad 12 tys. osób w kriya-jogę Babadźiego w ramach intensywnych sesji i odosobnień w ponad 20 krajach. W 1995 r. zakończył swoją 25-letnią karierę jako ekonomista i audytor systemów, aby w pełni poświęcić się nauczaniu i publikowaniu w dziedzinie jogi. W 1997 r. powołał świecki zakon nauczycieli kriya-jogi: Zakon Aczariów Kriya-Jogi Babadźiego, charytatywno-oświatową organizację non profit zarejestrowaną w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Indiach i Sri Lance, mającą obecnie 31 członków.
Jest autorem książki i płyty DVD pt. Kriya Hatha Yoga: 18 Postures, The Wisdom of Jesus and the Yoga Siddhas, and Kriya Yoga Insights Along the Path. Jego książka zatytułowana Kriya Yoga Sutras of Patanjali and the Siddhas zyskała uznanie krytyków za pionierskie zaprezentowanie bliskich związków jogi klasycznej z siddharami.
W październiku 1999 r. Marshall Govindan otrzymał błogosławieństwo darśanu [obcowania z guru lub bóstwem] u Babadźiego Nagaradźa w pobliżu jego aśramy w himalajskim Badrinath. Od 2008 r. trwa tam budowa jego własnej aśramy.
Od 2000 r. Marshall Govindan przewodzi zespołowi uczonych w ramach zakrojonego na dużą skalę projektu badawczego obejmującego całe piśmiennictwo związane z jogą tamilskich siddharów. Dotąd projekt ten zaowocował sześcioma publikacjami.
Marshall Govindan jest absolwentem School of Foreign Service Georgetown University oraz George Washington University w Waszyngtonie. Jego żoną jest Durga Ahlund.
W 2014 r. otrzymał – za wyjątkowe zasługi w dziedzinie jogi – Patanjali Award od International Yoga Federation/Yoga Alliance International, najstarszej i największej organizacji skupiającej nauczycieli jogi. W 2012 r. prezes tej organizacji Swami Maitreyananda powiedział:
„Marshall Govindan Satchidananda jest nie tylko najsłynniejszym mistrzem kriya-jogi na świecie, ale też dokonał niesamowitych rzeczy, które mogę porównać wyłącznie z działalnością Paramahansy Joganandy. Govindan Satchidananda jest duchem Babadźiego”.
Kliknij, aby poczytać więcej o kriya-jodze.