Wydaje nam się, że możemy je zdobyć, jednak to one dominują nad nami. Wprowadzają nas w stan naturalnej, błogiej równowagi. Nasycają energią. Mniejsze na krócej, te ogromne – nawet na długie tygodnie.
Już widzę, że się zjeżdżają. Na śląskich, warszawskich blachach, w ten pępek Małopolski. Zostawiają auta w krzakach, bo pod skałami brakuje parkingów, i udają się w stronę nieba. Znowu zaczynają sezon wcześniej niż ja. Widzę ich z okna mojego domu wychodzącego na wapienne urwisko. Odkąd na nie patrzę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tkwi już w przyszłości, która przecież zastanie tę samą formację. Zresztą problem ze skałami trwa od wieków. Ludzie albo je podziwiają, albo zastanawiają się, po co w ogóle Pan Bóg je stworzył.
Zamiast pakować uprząż, wyglądam przez okno i filozofuję.
Na ludzką miarę
Miejscowym skały przeszkadzają na polach uprawnych. Nieraz podziwiam, z jaką precyzją traktorzysta musi manewrować pługiem, by orać jak najbliżej urwiska i nie zmarnować ziemi. To wiosną cudowny widok: z czarnej brei po roztopach wyrastają srebrne bryły i ociekają wodą. Większość jednak uważa je za bezpłodne. Nie wyrośnie na nich nic, co dałoby się zjeść. Może poza głogiem albo dziką różą. Ale kto je dziś na wsi zbiera? Chyba miastowi na wycieczce. W krasowym pejzażu o ostańcach nie da się zapomnieć. Kłują w oczy. Świecą w słońcu jak cenny kruszec. Kobaltowe zimą. Kredowe jesienią – wśród furii czerwieni