Skały górą
i
Albert Bierstadt, „Burza w Górach Skalistych, Mt Rosalie”, 1866 r., Brooklyn Museum/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Żywioły

Skały górą

Andrzej Muszyński
Czyta się 11 minut

Wydaje nam się, że możemy je zdobyć, jednak to one dominują nad nami. Wprowadzają nas w stan naturalnej, błogiej równowagi. Nasycają energią. Mniejsze na krócej, te ogromne – nawet na długie tygodnie.

Już widzę, że się zjeżdżają. Na śląskich, warszawskich blachach, w ten pępek Małopolski. Zostawiają auta w krzakach, bo pod skałami brakuje parkingów, i udają się w stronę nieba. Znowu zaczynają sezon wcześniej niż ja. Widzę ich z okna mojego domu wychodzącego na wapienne urwisko. Odkąd na nie patrzę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tkwi już w przyszłości, która przecież zastanie tę samą formację. Zresztą problem ze skałami trwa od wieków. Ludzie albo je podziwiają, albo zastanawiają się, po co w ogóle Pan Bóg je stworzył.

Zamiast pakować uprząż, wyglądam przez okno i filozofuję.

Na ludzką miarę

Miejscowym skały przeszkadzają na polach uprawnych. Nieraz podziwiam, z jaką precyzją traktorzysta musi manewrować pługiem, by orać jak najbliżej urwiska i nie zmarnować ziemi. To wiosną cudowny widok: z czarnej brei po roztopach wyrastają srebrne bryły i ociekają wodą. Większość jednak uważa je za bezpłodne. Nie wyroś­nie na nich nic, co dałoby się zjeść. Może poza głogiem albo dziką różą. Ale kto je dziś na wsi zbiera? Chyba miastowi na wycieczce. W krasowym pejzażu o ostańcach nie da się zapomnieć. Kłują w oczy. Świecą w słońcu jak cenny kruszec. Kobaltowe zimą. Kredowe jesienią – wśród furii czerwieni na drzewach. Sine wiosną, jak stare chałupy u ich podnóża. Czasem wydają się pojawiać znikąd. Ostatniego lata oprowadzałem kolegę po Dolinie Sąspowskiej, pełnej jam i skałek. Zapytał mnie o nazwę jednej z nich. Stanąłem osłupiały. Nigdy wcześ­niej jej nie zauważyłem, skrytej pomiędzy drzewami, a przechodziłem tamtędy dziesiątki razy. W skalnym labiryncie wyrazista grań jest punktem orientacyjnym. Ratunkiem we mgle i w śnieżycy. Coś o tym wiem, bo raz w środku nocy zbłądziłem parę kilometrów i uratował mnie widok znajomego kształtu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Długo nie rozumiałem, dlaczego przed wiekami dostrzegano w wielu z nich ludzkie albo zwierzęce cechy. Kiedyś jednak po wspinaczce w Skałach Rzędkowickich urządziłem biwak u ich podnóża. Rozpaliłem ognisko i położyłem się na wznak z plecakiem pod głową. Zobaczyłem spektakl. Łuna księżyca i ognia wyostrzyła trójwymiarową naturę formacji w świetle dnia płaskich. Czarne plamy zwęglonych minerałów przypominały chore, zapadnięte oczy i hipnotyzowały. Nic dziwnego, że noszą takie imiona: Wyjrzoł, Psiklatka, Sikorka, Rękawica…

Język, którym władamy, zsuwa się po nich jak płat śniegu. Skała nie pozwala mu przylgnąć, poza tym jednym czy dwoma słowami wymyślonej przez człowieka nazwy. Na przykład taka Gilotyna, którą widzę z okna. Patrzę na nią codziennie i nie potrafiłbym opisać jej kształtu w taki sposób, by można ją było bez problemu zidentyfikować. Bardzo możliwe, że nie da się tego wykonać za pomocą ludzkiego języka na obecnym etapie jego rozwoju. Skała nie poddaje się mu, złożona z tysięcy pozornie powtarzalnych załamań i wypukłości. Bliższy jest jej język matematyki, który sięga o wiele dalej niż ludzki język i wyobraźnia. Niby martwa, a to przecież dom wody i życia; niby niedostępna, a ludzie wspinają się na nią. Zawsze ciekawi mnie po co. Długo myślałem, że robią to wyłącznie miłośnicy gór. Jednak wcale tak nie jest. Wiem o tym, odkąd od paru lat mieszkam pod wyniosłą skałą. Na jej wierzchołek wchodzą też bowiem miejscowi, często starsi ludzie. Wieś i cała znojna rzeczywistość pozostają niżej. A wyżej jakoś mniej boli. Można odetchnąć czystszym powietrzem, bo tafla smogu nie sięga wierzchołków. Dźwięki z dołu docierają do uszu rozciąg­nięte albo skurczone, przegnane przez wiatr. Płynie tam inna melodia.

Skoro nie da się opisać ich wyglądu, to można spróbować go odczytać. W środowisku wspinaczy tak się mówi: czytać skałę. To jest dość częsty widok: w cieniu ściany stoi człowiek, ma założone ręce i gapi się na nią z zadartą głową, kalkuluje. Wzrok uważnie bada materię, ryska po rysce, chwyt po chwycie. Doświadczeni czytają skałę jak stronę w książce – szybko pochłaniają ją niemal w całości, błyskawicznie łącząc sekwencje znaczeń oczywistych oraz znaczeń ukrytych. Tematem tego dzieła jest racjonalność.

Zanim o nim opowiem, krótkie wyznanie: nie lubię wspinaczki sportowej w skałkach. Długo wmawiałem sobie, że jest inaczej; przecież kocham góry. W końcu musiałem jednak przyznać: w skale często się nudzę. Wspinaczka w skałkach to powtarzalność procesów, a ja wolę stały ruch przed siebie. Tymczasem tu zakładasz uprząż, pniesz się na szczyt, zjeżdżasz z niego i spędzasz następny kwadrans w tym samym miejscu, asekurując partnera, który walczy na tej samej drodze. A wokół tylko bąki i muchy.

Właśnie dlatego wiosną zabieram się za to nieco później niż ci na śląskich rejestracjach. Muszę się trochę zmobilizować. Przywyknąć w myślach do pionu. Nie ma wyjścia. Ten wewnętrzny przymus docierał do mnie powoli, latami, ponieważ wcześniej nie znałem jego przyczyny. Nie była to, w żadnym wypadku, tradycja rodzinna; ambicji sportowych też nie miałem. A więc co? Teraz już wiem. Przypominam sobie o tym za każdym razem, kiedy wracam spod skały do domu. Wyszorowany w środku, choć na zewnątrz umazany pyłem. Doprowadzony do równowagi. Po dobrym wspinie nic nie jest w stanie mnie wkurzyć. Jestem jak szczęś­liwy Budda z bananem w dłoni. Ludzie mogą krzyczeć, prowokować, wypominać, ale nic z tego na mnie nie działa. Jakby skała zarażała swoimi cechami przez dotyk.

To poczucie siły oraz harmonii wynika z przeświadczenia, że w skale spotkałem formę namacalnej racjonalności tak wyrazistej w przyrodzie i nieokreślonej w świecie moralności, w którym bywa co najwyżej hipotezą. Skała dyktuje warunki. Skutecznie obnaża pozerów i pyszałków. Owszem, można podejść do niej – po uważnej lekturze – na rozmaite sposoby, wziąć ją tym czy innym chwytem, ale jej fizyczna rzeźba wyznacza ramy, poza które nie wolno wykroczyć, bo skończy się to upadkiem. Tak naprawdę wymusza na człowieku poddanie, nawet jeśli ten mistrzowsko wspiął się na szczyt. Zawęża możliwości działania, prowokuje porządek i dyscyplinę, której często brakuje na dole. Tam się czasem wszystko rozłazi, nie chce zazębić. Dlatego dla wielu skała jest synonimem życia – ucieczki od entropii; cyklem; regułą – fundamentalną zasadą egzystencji, jej istotą. To uczucie na chwilę ze mną zostaje. Nim zamknę oczy przed snem, cały świat zdaje mi się sensowny.

Czasem wiem, że nie powinienem iść w skałę, bo zrobię sobie krzywdę. Dzwonią znajomi, a ja odmawiam. Lepiej odpuścić, kiedy głowa nie pracuje, jak należy. Nie można liczyć, że skała uleczy, gdy ma się doła. Raz może się udać, ale częściej kończy się to tragicznie. Wspin wymaga precyzji myśli i ciała. Wymusza ich balans. Kiedy w ścianie idzie dobrze, czuję, że tak samo powinienem postępować w życiu: precyzja i pewność siebie. Wtedy jest radość, którą przynosi się do domu. Wspinaczka potrafi spionizować, jednak nie można przyjść pod skałę w zupełnej rozsypce.

Nie przepadam za wspinaczką sportową, ale lubię pobyć w skale. Powisieć u góry przy stanowisku i posłuchać innej melodii wiatru. Sięgnąć woni, które wraz z ciepłem ulatują z dolin i krążą, przeobrażone, pod skalnym okapem. Nigdy nie czuję się bliżej przyrody. Choćbym się czołgał w tropikalnym bagnie… Światło obmywa całe ciało. Przed oczami, na skalnej płycie, przemykają stworzonka, które obserwuje się z dziecięcą ciekawością. Sprawy ulegają zawieszeniu. Nie myślę w skale o niczym poza nią. Dla tej chwili warto się trochę pomęczyć, a nawet ponudzić.

Wspinam się w miarę regularnie, ale bez przesady. Znam jednak takich, którzy spędzili w górach całe życie. Sądzę, że to ich odmieniało – rok po roku, szczelinka po szczelince. Lubię obserwować ich oczy, zwłaszcza kiedy czytają skałę. Czasem wydawały mi się nieludzkie, bo lodowate i obojętne. Jakby wymyte z lęku. Stąd, drodzy Państwo, bierze się ta niemoc ludzi gór, gdy inni pytają ich, po co na nie wchodzą. Nasz język jest z innego porządku. Pozwala mówić o górach do pewnego stopnia. Zamiast ględzić, lepiej milczeć albo pójść na wyprawę.

Przekroczyć siebie

Na chwilę przed wybuchem ostatnich protestów w Iranie postanowiłem wspiąć się na wulkan Demawend.

Skałki są na ludzką miarę. Tymczasem góry przypominają, że jest coś większego od nas. Widok takiego zwału materii regularnie przywraca mi wiarę w Stwórcę. Skąd to się wzięło? Gdzie nabrać tyle kamieni? Wulkany często wyrastają w pionie parę kilometrów od podnóża i zajmują pół nieba. Symetria w takim rozmiarze fascynuje, ale też przytłacza, bo wychodzi poza skalę, do której przywykło ludzkie oko.

Niebo za Teheranem lśniło jak dzwon. Tylko ten krater nie chciał się odsłonić, wciąż skryty za nieruchomym gęstym obłokiem. Czułem ekscytację, bo dawno nie wspiąłem się wyżej niż 5000 m n.p.m. Większość wędrowców wchodzi na wierzchołek Demawendu od południowej strony. Właśnie dlatego postanowiłem uderzyć od zachodu. Zapytałem perskich przewodników w miejscowości Polur, czy spot­kam kogoś w bazie. Odparli, że pewnie tak, choć w tym sezonie od tamtej strony nikt z nich się jeszcze nie wspinał. Dżip z wybitymi szybami wywiózł mnie na górską halę, skąd zaczynał się trekking do bazy. Zanim uporządkowałem szpej, czyli sprzęt do wspinaczki, wóz zniknął z widoku. Zostałem sam, głusza ciągnęła się aż do Morza Kaspijskiego. W powietrzu unosiła się cierpka woń ziół. Ruszyłem z ciężkim plecakiem do bazy. Po raz kolejny w górskiej pustce ustąpiła niepewność pierwszych dni w nowym kraju. Uśmiechnąłem się do siebie. Samotność w górach mnie cieszy. Czuję się pewnie, bo wokół nie ma ludzi. Przestrzeń, która wielu przytłacza, mnie wyłącznie koi. W bazie pojawił się jednak problem.

Nie było tam nikogo, co znaczyło, że musiałbym wspinać się na szczyt zupełnie sam. Zamierzałem dołączyć do jakiejś grupy na atak szczytowy. Niestety zepsuła się też moja benzynowa kuchenka, więc nie mog­łem nic ugotować, by mieć siłę na to wyzwanie i spokojną aklimatyzację. Położyłem się w ciepłym śpiworze, żeby przemyśleć sprawę. Na powrót do wsi i naprawę palnika nie było czasu. Postanowiłem wyjść przed świtem i liczyć na to, że góra mnie przyjmie.

Góry są czyste jak pustynia. Składają się głównie z minerałów. Po wschodzie słońca wulkan zaiskrzył niczym nieziemska pochodnia. Warto – tak jak ja wtedy – być już wysoko. Mrok skrywa skalę, grozę wysokości. Człowiek pnie się jak w jaskini wydrążonej w niebie. Pierwsze światło w górach zamiast dopingować, rani i trochę zniechęca. Odsłania pęknięcia na wargach i zmarzniętą skórę ciała, które niczym uparty robak wbija się czekanem i zębami raków w sylwetkę oblepioną tufem.

Na przełęczy w partii szczytowej wiatr prawie mnie zdmuchnął, ale dociągnąłem te 100–200 m. Na krawędzi krateru obróciłem się i ujrzałem taki oto widok: krańce długich dolin, które się zbiegały, gdy patrzyłem na nie spod namiotu, już się nie spotykały. Widziałem je jak z lotu ptaka. Zachodzi to tylko na wulkanach wznoszących się kilka kilometrów ponad okolicę. Pierwsi wędrowcy mogli wierzyć, że w tym oto punkcie Ziemia połączona jest z niebem.

Scenariusz powrotu ze szczytu wielkiej góry jest przewidywalny. Dochodzi do tego zwykle już po południu, kiedy jest najcieplej. Nie ma mocnych: przychodzi sen. Napięcie opada. Najtwardsi wymiękają i tracą czujność, stąd wypadki. Gdy uzmysłowiłem sobie, że to się zbliża, było za późno. Nie jesteś w stanie iść dalej. Po prostu siadasz na śniegu i drzemiesz. Ocknąłem się. Mój czerwony namiot wydawał się tuż-tuż, a jednak mijały kolejne godziny w drodze. Kiedy byłem blisko bazy, zrozumiałem, że czegoś mi brakuje: sakiewki z aparatem i paszportem, niesamowicie przypominającej miliony kamieni, z których składa się wulkan. Wspinałem się prawie dwie godziny i wytężałem wzrok jak zwierzę, by w końcu, o zmierzchu, odnaleźć zgubę.

Nic się nie równa temu dniowi – poczułem się w pełni żywy, bo skłonny do szaleństwa. Szczęśliwy, że ciało oraz umysł jeszcze chcą i potrafią walczyć. Wieczorem napiłem się lodowatej wody i zjad­łem garść orzechów. To wystarczyło, bo chociaż padnięty, byłem nasycony czystą energią. Czułem, że ten stan będzie trwał parę tygodni, znacznie dłużej niż po zejściu ze skałek. Zwinąłem się w śpiworze i słuchałem wiatru.

Nie potrafię doprowadzić się do stanu oczyszczenia medytacją w bezruchu, jaką zalecają rozmaici guru. Nie pomagają też rower czy wędrówka. Muszę wycieńczyć ciało tak, by na chwilę zapomnieć, że istnieję. Leżałem w namiocie i obserwowałem swoją rękę, która wydawała się cudza. Długo nie mogłem zasnąć. Patrzyłem w mrok i równo oddychałem. Nie pamiętam żadnej myśli. Sen był długi i spokojny.

Wielu sądzi, że skały są bezwonne. Nic bardziej mylnego. To zapach tak stary, że go nie czujemy. Kiedy siedzę w namiocie, przypomina mi, że świat wciąż istnieje. Daje się bliżej poznać w górach. Najintensywniej o świcie, gdy leżę z głową na karimacie tuż przy wilgotnej ziemi. W tej pozycji łatwiej przyjąć fakt, że najpierw były kamienie. Z nich jesteśmy. Napiłem się wody i przegryzłem zmarzniętą figę. Wyszedłem w błękitne światło, które ściekało czarnymi głazami. Opłukałem twarz w strumieniu i zszedłem na łąkę czerwonych maków. 

Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1286/1969 r
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1286/1969 r

Czytaj również:

O ćmoku
i
„Szkoła wieczorowa”, Gerrit Dou, ok. 1655–57 r./MET (domena publiczna)
Opowieści

O ćmoku

Andrzej Muszyński

Czy tkwiąc w ciemnościach, jesteśmy pozbawieni nadziei na światło? A może to właśnie w mroku jest nadzieja.

W zasadzie sam nie wiem, dlaczego zasłaniam okno na noc. Jest tu przecież ciemno jak na dnie studni. Pewnie z przyzwyczajenia albo żeby nie zbudził nas świt. Od września cień Powroźnikowej Skały wydłuża się i wygląda to tak, jakby z góry wychodziła góra. Odkąd pamiętam, cykle światła i ciemności, a więc pór roku, dyktują mój kalendarz. Planowałem wiosnę, lato, a gdy spartaczyłem sprawy, wierzyłem, że wszystko odmieni solidna jesień. Może to tylko kwestia układu rzeczy, bo mój dom stoi na pustkowiu, wystawiony na słońce jak przynęta. Chcąc nie chcąc, trzeba się dostosować, szczególnie w pracy na roli. Zboże należy zmłócić, kiedy dojrzeje, ale nie za późno, bo się wysypie. Zanim pojedziemy do młyna, ziarno musi wyschnąć, ale trzymane zbyt długo nabierze wilgoci. W końcu sierpnia mam już dość. Robót, perzu, krzątaniny. Na podwórku jest kiepsko z cieniem i żar łupie niemiłosiernie. Rozprasza i nie pozwala czytać ani pisać. Czasem widzę ten znój końca lata na twarzach ludzi. Ileż można kosić trawę? Jadę przez wieś. Narzędzia porzucone przy płocie. Mężczyzna siedzi na kamieniu z rękami wspartymi na kolanach. Opuchnięta, czerwona twarz i długie, tłuste włosy. Jesteśmy u kresu. Pragniemy już tylko świętego spokoju i ciszy. Zaraz wróci chłód, skuje cienie w mrok i ocali umysł.

Czytaj dalej