
Życie jest nie tylko przechodnim półcieniem, jak twierdził Makbet, ale także nieustanną walką z napierającym chaosem.
Brud w mieszkaniu. I bałagan. To są znaki stałej obecności sił niezależnych i kierujących domem mimo walki, jaką z nimi prowadzę. Bez końca. Właściwie już dawno powinnam się poddać, skoro tylekroć widziałam dowody ich mocy i nieograniczonej zdolności odradzania się. Doprawdy trudno powiedzieć, dlaczego mimo jawnej słabości nie stać mnie na pełną rezygnację. Po prostu nie mogę się na to zdobyć. Tak jakby moja obecność w domu była uzależniona od uczestnictwa w walce, z której nie wolno się wycofać, choć trudno wierzyć w zwycięstwo. Chaos, który mimo braku nadziei próbuję przezwyciężać – a każda drobna czynność porządkowania stanowi zaledwie odprysk, ale i potwierdzenie zmagania ostatecznego – jest wszechmocny. Atakuje obszary, zdawałoby się, nienaruszalne, ogarnia i rozkłada uporczywie. Naiwnością byłoby sądzić, że przychodzi tylko z zewnątrz. Jest wszędzie. Także we mnie. Gdy zbieram rozrzucone przedmioty, występuję po stronie ładu przeciw destrukcji rozpoznanej na zewnątrz, lecz zarazem zakładam maskę i przyjmuję rolę w rozgrywającym się tu dramacie. Dzięki temu mogę przed sobą samą ukryć chaos wewnętrzny i na chwilę o nim zapomnieć.
Można sądzić, że to jest głupstwo – powściągnąć rozsypane i jakby rozpełzające się po mieszkaniu rzeczy: spódnice, widelce, bluzki, książki, spodnie, talerze, buty, ogryzki, rajstopy, krawaty. Wszystkiemu przeznaczone jest miejsce. Brudne do kosza, czyste do szafy. Zwykły gest. Powtarzany. Na pierwszy rzut oka wydaje się bez znaczenia. Ale mówi o uwikłaniu