Czasem, kiedy nie mam na nic siły, czuję się zmęczona i wyżęta przez życie, zdarza mi się wracając do domu po pracy kupić w sklepie coś w słoiku: zupę, klopsiki, sos grzybowo-śmietanowy do makaronu.
Bardzo rzadko uciekam się do tego rozwiązania, bo zwykle nie jest ono zbyt zdrowe (choć w słoikach można kupić coraz bardziej wartościowe jedzenie), a nadto sklepowy comfort food – gołąbki, rosół czy bigos – rzadko dorównuje archetypicznym aromatom jedzenia na pocieszenie, które znamy z rodzinnych domów. Jednak za każdym razem, gdy kupuję jedzenie w słoiku, czuję wdzięczność, bo mimo że stało obojętnie na sklepowej półce i wcale nie zostało ugotowane dla mnie, pomogło mi zadbać o dom, nakarmić mnie, a czasem i dziecko. Sprawiło, że moja incydentalna niewydolność jako matki-żywicielki nie zapisuje się w ciemnych barwach w pamięci mojego syna.
Czasem w pośpiechu podjeżdżam pod okno mojej mamy i, mimo że to wbrew wielkomiejskim manierom, stukam w nie parasolem, który wożę w aucie. Mama mieszka na parterze. Na tyle wysokim, że nie można zajrzeć z ulicy do domu, ale na tyle niskim, że można, stając na palcach, podać jej coś przez okno. Słoik. Obie widujemy się bardzo często, ale czasem, kiedy mama jest chora albo kiedy ja gdzieś się spieszę i nie mogę do niej wejść, przywożę jej w słoikach różne własnoręcznie przygotowane smakołyki: pesto, baba ganoush, powidła, sok z pigwy do herbaty, nalewki, domowe czekoladki. Mama z kolei, gdy wychodzimy od niej z moim synem, zawsze pakuje nam do torby słoiki z musem owocowym „dla dziecka”, który robi w przemysłowych ilościach, albo z zupami, które mają zapewnić nam ciepłą kolację.
Pochodzę z małego miasteczka, gdzie oczywistością było, że ludzie dzielili się jedzeniem na wszelkie możliwe sposoby, przekazując sobie nawet w prezencie „pół świniaka” albo żywego indyka na święta. W połowie lat 80. o plastikowych pojemnikach na żywność można było tylko marzyć. Pakowało się w szkło, pergamin, torby papierowe. W Warszawie zaczęłam mieszkać jako dorosła osoba, nigdy nie byłam tzw. „słoikiem”, bo dom, z którego przyjechałam do stolicy był w innym dużym mieście, a ja nie musiałam z niego co weekend przywozić jedzenia ani z powodów ekonomicznych, ani praktycznych; sama gotowałam często i chętnie, a jak wiadomo, najlepsze potrawy wychodzą z tego, co można wyskrobać z dna prawie pustej lodówki. Przewożenie jedzenia na duże odległości, zwłaszcza pociągiem, kojarzyło się w mojej rodzinie z czasami kryzysu wczesnych lat 80., kiedy brakowało najbardziej podstawowych produktów, a na jedzenie się „polowało”. Moja mama, która z racji swojej pracy podróżowała kilka razy w tygodniu między dwoma miastami, przywoziła z większego do mniejszego z nich to, co incydentalnie udało jej się kupić. Kiedy kryzys minął, jeżdżenie z torbami wypakowanymi produktami spożywczymi jeszcze długie lata źle nam się kojarzyło.
Nazwanie „słoikami” ludzi pracujących w Warszawie, co weekend wracających do domów rodzinnych, gdzie są wyposażani w wekowane w słoikach domowe jedzenie, ma w sobie dużo pogardy. Ale wydaje mi się, że na głębszej płaszczyźnie może być oznaką maskowanej zazdrości. Kto nazwał przybyszów „słoikami”? „Pudełka”, czyli ci, którzy w dużych miastach mieszkają od dawna, okrzepli w nich, dobrze zarabiają, nie lubią „wiochy” i sami żywią się pakowanym w plastik cateringiem? Ci, którzy idą z duchem czasu i chcą zadbać o zdrowie, ale nie mają czasu i ochoty gotować albo nie mają się z kim dzielić jedzeniem? Tworzenie kolejnych antagonistycznych przezwisk i kwalifikacji nie ma sensu, bo zarówno w jednym, jak i drugim koncepcie znajdzie się wiele niesprawiedliwych uproszczeń. Ja chciałabym po prostu odczarować „obciachowy” mit słoika, bo niezależnie od tego, co zawiera, zwykle napełnia się go z dobrymi intencjami. Przed świętami w słojach lądują ciasteczka i pierniczki. W szpitalnych lodówkach w szklanych wekach drzemią domowe obiady przynoszone przez bliskich, które chorym mają zapewnić szybsze wyzdrowienie. W słojach dzieci przechowują w najgłębszych zakamarkach swoich szaf zapasy słodyczy, wyjadane nocami przez zdesperowane matki, a babcie, ciocie i dziadkowie zamykają w nich co roku skarby dla swoich rodzin: marynowane grzybki, konfitury, kompoty, wspomnienie smaków, które pielęgnujemy potem całe życie, próbując je, najczęściej bezskutecznie, odtworzyć. Bezskutecznie, bo brakuje w naszych „nowych wersjach” przetworów obecności tych, którzy je kiedyś dla nas przygotowywali – ich troski, dbałości, czułości.
Przetwory zamykane w słoikach to też poczucie bezpieczeństwa. Pełne szafki, piwnice, spiżarnie potrafią dać uczucie spełnienia i atawistycznie odczuwanej sprawczości – kolejny raz zabezpieczyliśmy rodzinę na zimę. Ten fakt, mimo że ciemność wygrywa codziennie z jasnością, a spotkania ze śmiercią pod postacią zamierającej przyrody przeżywamy codziennie, sprawia, że nadzieja na odmianę aury, a tym samym poziomu naszej życiowej energii, nie opuszcza nas. Tak jak światło doceniamy dopiero w ciemności, tak samo zawartość słoików staje się dla nas tym drogocenniejsza im bardziej szaro-buro prezentują się wystawy warzywniaków. Addio, pomidory – to fakt, ale przecież sos i przecier przygotowany jeszcze latem przeprowadzi nas przez ten czas niedoboru. Przetwory nie tylko zapewniają nam jedzenie na zimę, mają też moc terapeutyczną i to zarówno w chwili, kiedy są przygotowywane, jak i wtedy, kiedy kogoś nimi obdarowujemy. Gdy zostaną, po cichutkim pyknięciu nakrętki słoiczka, razem z miłością i nadzieją, która towarzyszyła ich produkcji, zjedzone. W słojach zamykamy nie tylko własne uczucia, intencje i jedzenie po prostu, ale też życie w czystej postaci: miód – efekt pracy żyjących organizmów, słońca, przychylności przyrody, czy kiszonki wraz z milionami żywych bakterii, które pomagają nam zachować zdrowie i odporność.
Słoik ma też moc ratowania nas w najmniej oczekiwanych kryzysach. Pomieści wiele, w potrzebie może stać się przenośną toaletą, naczyniem, wazonem, pojemnikiem, domkiem dla małych zwierzątek, miejscem na skarby, łopatką, świecznikiem chroniącym płomień przed wiatrem, doniczką, kiełkownicą, a nawet prezentem urodzinowym. Kiedy pewnego dnia okazało się, że Osioł Kłapouchy ma urodziny, Kubuś Puchatek postanowił podarować mu wielki słoik miodu. I chociaż zjadł całą zawartość po drodze do domku jubilata, zanim doszedł na miejsce, spotkał się z Prosiaczkiem, który, tak samo jak on, spieszył z prezentem do Osła. Prosiaczek niósł balonik, który niestety pękł przy upadku; pusty słoik od Puchatka też prezentował się żałośnie. Ale wtedy niespodziewanie okazało się, że obdarowany dwoma ersatzami prezentów Osioł znajduje wielką przyjemność we wkładaniu i wyjmowaniu „flaczka” balonika z pustego słoja po miodzie. Pomimo przeszkód, słoik napełniła miłość, która rozgrzała serce obdarowanego. My też możemy nią napełnić nasze puste słoiki i podać dalej. Nie tylko ucieszymy tym innych, ale przyczynimy się do ratowania planety, słoik to wszak najbardziej ekologiczne dziś opakowanie.