Filozofia tzw. pozytywnego myślenia jest dziś wszędzie – szczególnie w mediach społecznościowych ludzie otaczają się z przyjemnością motywującymi hasłami. Bez wątpienia takie podejście pomaga przetrwać trudny czas i dlatego chętnie promujemy je w „Przekroju”. Enis Yucekoralp wskazuje jednak, że negatywne myślenie ma rozmaite zalety – o ile praktykuje się je w sposób odpowiedzialny.
Amerykański autor, mistrz ironii James Branch Cabell, zauważył niegdyś: „Optymista wierzy, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, pesymista natomiast obawia się, że faktycznie tak jest”. Jedni, krocząc przez życie niczym doktor Pangloss, przyznają sobie prawo do zadowolenia, inni natomiast wolą doskonalić się w sztuce negatywnego myślenia i przyglądać się wszystkiemu ponurym, przenikliwym spojrzeniem. Pochwała negatywności może się wydawać oburzająca, lecz w paradoksie tym kryją się niezaprzeczalne korzyści.
Odrobina bólu, którym dzielimy się z innymi czy podzielane przez kilka osób niezadowolenie, mogą zrodzić wyjątkowe poczucie solidarności i pogłębić wiedzę na temat świata. Jest wiedza, którą zdobyć można tylko przez cierpienie. Negatywne myślenie ma też dobry wpływ na psychikę, choć łatwo o tym zapomnieć pod naporem cukierkowych banałów o radości z życia. Warto ćwiczyć odpowiedzialny cynizm i rozwijać ducha antykapitalistycznej krytyki – przyda się to zapewne, kiedy po wojnie nuklearnej przyjdzie nam wieść życie w podziemnych bunkrach.
Obecnie negatywne nastawienie uważa się za postawę szkodliwą lub przejaw defetyzmu i fatalizmu. A przecież w negatywnych emocjach drzemie czasem wielka siła. Mogą one dać początek krytycznemu myśleniu oraz cennej umiejętności mierzenia się z własnymi uczuciami. Akt negacji ma też wymiar twórczy: oznacza dekonstrukcję, niekoniecznie destrukcję. W istocie mówimy tu o procesie „przepracowywania pewnych rzeczy”, o ciężkiej pracy.
Jeśli np. próbujemy uciekać od cierpienia wywołanego przez traumatyczne zdarzenie, tak naprawdę tylko odsuwamy w czasie nieuchronną konfrontację z tzw. negatywnymi emocjami. Robimy to na co dzień. Z badania brytyjskiej Fundacji Zdrowia Psychicznego (Mental Health Foundation) przeprowadzonego na grupie dwóch tysięcy dorosłych osób wynika, że ankietowani średnio 14 razy w tygodniu powtarzają: „U mnie wszystko w porządku”, z czego tylko 19% mówi to szczerze. Tymczasem gniew czy smutek są częścią życia. Zaprzeczanie im i wypieranie ich ma istotne konsekwencje, nie tylko dla jednostek. Według badań przywoływanych na Światowym Forum Ekonomicznym negatywne myśli mogą mieć zasadnicze znaczenie dla naszego dobrostanu i utrzymywania zdrowia psychicznego.
Nic dziwnego, że psychoterapeutka Toni Rodriguez wtóruje Arystotelesowi, mówiąc: „Podejście eudajmoniczne [czyli zasadniczo stan ducha osiągany dzięki samostanowieniu i samorealizacji – przyp. E.Y.] kładzie nacisk na poszukiwanie sensu, rozwój osobisty i wyznaczanie sobie celów, co wymaga zmagania się z rozmaitymi przeciwnościami losu. Nieprzyjemne uczucia są tu równie ważne co wszelkiego rodzaju przyjemności. One także pomogą ci lepiej zrozumieć rozmaite życiowe wzloty i upadki”. Próba tłumienia lub ignorowania tzw. negatywnych emocji sprawi, że będą pęcznieć niczym ropień, zaogniając problem i pogarszając sprawę.
Współczesne społeczeństwo próbuje nam narzucić optymizm i pozytywne myślenie. To jeden z wielu okropnych aspektów późnego kapitalizmu. Objawem tego są choćby tzw. prezentyzm – konieczność przychodzenia do pracy mimo choroby, bo przecież najbardziej liczy się wydajność – ale również mdłe banały wciskane nam przez stabloidyzowane media oraz subtelny determinizm przycisku „Lubię to!”. Uśmiechnięte słoneczko grzeje tak intensywnie, że możemy się poparzyć. Ci, którzy doświadczają negatywnych emocji, stają się odmieńcami w krainie sztucznej radości. Wymóg niezmąconego optymizmu sprawia, że wiele osób próbuje ukryć wstyd i resentyment towarzyszące nieprzyjemnym myślom czy uczuciom. Ludzie mają jednak zdolność odczuwania całego wachlarza emocji i czasami nie mamy wyboru: musimy pogodzić się z ciemną stroną życia.
Negatywne podejście charakteryzuje się przy tym wyjątkową elastycznością i wszechstronnością. Wskazywał na to choćby angielski poeta epoki romantyzmu John Keats, formułując koncepcję „zdolności negatywnej”. Miał na myśli zdolność do życia w nieszczęściu lub, mówiąc precyzyjniej, podchodzenia do niepewności, tajemnic i wyzwań z otwartym umysłem, bez presji wyjaśniania i kategoryzowania doświadczeń. Użyty przez Keatsa przymiotnik „negatywna” nie ma pejoratywnego wydźwięku. Chodzi tu raczej o pozytywny potencjał „niedostatku”. Pozytywne wartościowanie niedostatku wiedzy czy pewności.
Co najważniejsze, Keats odrzuca szowinistyczny pozytywizm, który głosi, że świat możemy poznawać wyłącznie empirycznie, dążąc do absolutnej prawdy i wiedzy. Dla poety o wiele większe znaczenie miała wspomniana elastyczność. Powinniśmy chłonąć rzeczywistość, zamiast po prostu na nią reagować. Zdolność negatywna to zatem plastyczność, otwarty umysł, wolność od totalizujących reguł i prawd absolutnych.
Negatywność jest czymś naturalnym. Nie musi oznaczać nihilistycznej próżni, nie jest też całkowitym przeciwieństwem pozytywnego myślenia. Istnieje sporo badań empirycznych sugerujących, że ludzie mają zaprogramowane „negatywne odchylenie”. Według Amirshy Vaish i jej zespołu naukowców z Max-Planck-Institut für evolutionäre Anthropologie w Lipsku „u dorosłych ludzi obserwujemy wyraźną asymetrię w wykorzystywaniu pozytywnych i negatywnych informacji w celu objaśniania sobie świata. Mówiąc ściślej, w najrozmaitszych sytuacjach psychologicznych i podczas wykonywania najróżniejszych zadań dorośli zdradzają »negatywne odchylenie«. Przywiązują większą wagę do informacji o charakterze negatywnym, częściej je wykorzystują i częściej uczą się na ich podstawie”. Zdaniem badaczy pełni to rozmaite funkcje ewolucyjne.
Można wręcz stwierdzić, że tzw. toksyczna pozytywność wiąże się ze znacznie większymi niebezpieczeństwami niż realistyczna postawa negatywna. Taka toksyczna pozytywność jest obecnie niezwykle powszechna. Wyrasta z założenia, że negatywne emocje są z natury „złe” i że niezawodnym lekarstwem na wszelkiego rodzaju emocjonalne zawirowania jest odpowiednie nastawienie, nawet jeśli obiektywnie nie ma ono ani trochę sensu. Wszystko to wkrada się również w nasze codzienne interakcje – przykładem są głoszone banały, za pomocą których (czasami nieświadomie) rozpaczliwie próbujemy zaprzeczać negatywnym emocjom innych ludzi. Śmiertelnie chory pacjent może więc usłyszeć: „Wszystko ma swój cel”. Kolegę, który stracił pracę, pocieszamy, mówiąc: „Mogło być gorzej”. Rozwód? „No, ale przynajmniej z twoim zdrowiem wszystko w porządku”.
Kulturowy fenomen #goodvibesonly, czyli hasła „tylko pozytywne wibracje”, przerodził się niemal w kult. Na Instagramie znajdziemy 12,8 mln postów z tym hashtagiem. Oczywiście, ton nadają influencerzy, samozwańczy coache, którzy wchodzą na socialmediową ambonę, by głosić ewangelię wypierania wszystkiego, co nieprzyjemne. Niewyobrażalnie utopijnym selfie na słonecznych plażach towarzyszą banalne slogany pełne sekciarskiego optymizmu. Z dobrymi wibracjami „osiągniesz każdy cel, który sobie wyznaczysz”. Tego rodzaju niemożliwa do obrony pozytywność jest bez wątpienia niebezpieczna.
Toksyczna pozytywność zmusza do wypierania pewnych rzeczy, co samo w sobie generuje napięcia. Charakteryzuje się ponadto niebezpiecznym infantylizmem. Jej dogmatyzm hamuje surowe ludzkie emocje, dezawuuje niezbędne nam wszystkim negatywne uczucia. Ślepe rzucanie się w objęcia fałszywej pozytywności wynika z logiki XXI-wiecznego kapitalizmu nastawionego na nieustanny wzrost i rozwój produkcji. Nie powinniśmy jednak być policjantami naszych własnych emocji. Szczęście wiekuiste jest nieprawdopodobnie groźne, a wszelka próba wyparcia niemiłych aspektów życia rodzi głęboki stres, szkodliwy dla zdrowia psychicznego i fizycznego.
Tzw. branża wellness okłamuje konsumentów, sprzedając wyobrażenia o dobrym samopoczuciu. Ludzie podatni na tego rodzaju wizje rozpaczliwie wydają pieniądze na wypady do spa, diety, detoks sokowy lub terapie holistyczne. Wellness to objaw podstępnej choroby objawiającej się wiarą w to, że poprzez większą konsumpcję zaleczymy rany, które nieustannie zadaje nam kapitalizm. W rzeczywistości obietnice mindfulness, „pozytywnego nastawienia” czy „zdrowego trybu życia” roztaczane są przez potężną branżę i okazują się najzwyczajniej w świecie narzędziami wyzysku. W płaceniu za produkt nie ma nic rewolucyjnego. Późny kapitalizm powoduje alienację, nieustannie okłamuje nas i naciąga. Dlaczego w przypadku sprzedawania nam obietnicy osiągnięcia wyidealizowanej wersji zdrowego „ja” miałoby być inaczej?
Pisarka i aktywistka ruchu na rzecz praw obywatelskich Audre Lorde podkreślała, że troska o samą siebie „nie oznacza, że się rozpieszczamy, ale że próbujemy się ratować. To akt politycznej wojny”. Pisząc te słowa, walczyła z rakiem i ze status quo aktywizmu czarnych i radykalnego feminizmu lat 80. Jej słowa zostały jednak przechwycone przez biały, patriarchalny kapitalizm. Okrzyk bojowy pozbawiono mocy, odebrano mu pierwotny sens, uczyniono go elementem marketingowego zeitgeistu postów na Instagramie, reklam i utowarowionej pozytywności.
To, że postulat tak rozumianej troski o siebie, takiego self-care sformułowała radykalna osoba queer, nie powinno zaskakiwać. Świat zawsze był pełen przemocy, zawsze wymazywano tożsamości, ujednolicano je, prowadzono ideologiczną walkę z różnorodnością. Prawdziwa troska o siebie reprezentowała i reprezentuje więc sferę negatywności. Oznacza konstruktywny opór przeciwko strukturalnym nierównościom, jest radykalnym aktem oporu polegającym na życiu zgodnie z własną prawdą w obliczu zinstytucjonalizowanych uprzedzeń.
Warto przywołać tu hasło „radykalna negatywność”, które w 2014 r. posłużyło za tytuł interdyscyplinarnej konferencji na Goldsmiths, University of London. Organizatorzy pragnęli, by spotkanie stało się okazją do namysłu nad „produktywnym potencjałem stanów negatywnych”. Zaproszono osoby reprezentujące studia feministyczne i queerowe, by wspólnie eksplorować ciemne fasady ludzkiego doświadczenia. Badania skupiły się na „aspektach ludzkiej subiektywności, które postrzega się jako szkodliwe dla budowania pozytywnego »ja«, takich jak wstyd, trauma, smutek, żałoba, ból czy melancholia. Celem była ich rekonceptualizacja i wskazanie, że są one nie tylko integralnymi elementami procesu kształtowania się podmiotu, ale także zasadniczymi, produktywnymi stanami afektywnymi, zdolnymi inicjować działanie polityczne”.
Takie ujęcie jest zbieżne z tym, co określam mianem sztuki negatywnego podejścia. Uwzględnia się tu powiązania między ludzką tożsamością, oporem i pozytywnymi wartościami. Dostrzega się, że negatywność pomaga nadawać rzeczom i zjawiskom znaczenia, przez co może motywować do zaangażowania społecznego i politycznego.
Strukturalne czynniki, odpowiedzialne za wyniszczające upokorzenia, działają rzecz jasna najsilniej w przypadku osób marginalizowanych i wykluczonych. Dlaczego człowiek, który doświadcza bezrobocia, biedy, skutków kryzysu mieszkaniowego, problemów rodzinnych, słowem, najrozmaitszych złych aspektów życia, nie miałby głośno mówić o swoich negatywnych emocjach? Wydaje się oczywiste, że apostołom toksycznej pozytywności należałoby w takich sytuacjach zabronić wygłaszania kazań o „skupianiu się na dobrych stronach życia”.
Słowo „negatywne” wywodzi się ze starofrancuskiego negatif i łacińskiego negativus, czyli „zaprzeczać” lub „mówić nie”. Inne znaczenie – negacja jako przeciwieństwo pozytywnego – pojawiło się dopiero w XV stuleciu. Mając to na względzie, możemy definiować negatywność jako siłę odmawiania, mówienia „nie”, lub jako aktywną zdolność stawiania oporu i wyrażania przeciwstawnej opinii. Tak rozumiana negatywność staje się rzecz jasna koniecznym elementem walki politycznej.
Mieszczańskie postawy krytyczne wobec rewolty czy protestu nieuchronnie oznaczają hegemoniczne poparcie status quo – a w ostatecznym rozrachunku milcząco lub otwarcie umacniają autorytarny neoliberalizm oparty na filarach rasizmu, seksizmu i strukturalnej nierówności. Musimy zatem odzyskać wolność do negowania, wolność do przeciwstawiania się niesprawiedliwości we wszystkich jej przejawach. W ten sposób wykorzystamy emancypacyjny potencjał negatywności.
Sonja Avlijaš z University of Belgrade i Institut d’études politiques de Paris podkreśla: „Negatywność uważa się za przeciwieństwo pozytywności – ale to nie tak. Jestem skłonna twierdzić, że powinniśmy wykorzystać ciemne strony naszego życia, uczynić je motywacją do działania, czerpać z nich siłę, tak samo jak z tego, co naprawdę pozytywne. Trzeba to jednak robić odpowiedzialnie. Bynajmniej nie mówimy tu o opowiadaniu się za przemocą”.
Avlijaš kontynuuje: „Kapitalistyczna mentalność zastawia na nas pułapkę. Skłania do myślenia, że jeśli brakuje nam pozytywnego nastawienia, jeśli nie jesteśmy szczęśliwi i nieustannie aktywni, trzeba potępić nas za »negatywność«. Dlaczego jednak osoba, która troszczy się o własną duszę, która nie lekceważy swojego smutku, cierpienia czy gniewu (mających przeważnie przyczyny strukturalne, a nie osobiste) miałaby być nazywana »negatywną«? To przecież najbardziej pozytywna rzecz, jaką człowiek może dla siebie zrobić. To troska o siebie, o własną kondycję ludzką i kondycję ludzi dookoła”. Trudno nie dostrzec tu echa słów Lorde.
Akceptując fakt, że życie z natury jest pełne trudności, nie mówimy, że nie warto żyć. Wręcz przeciwnie. W dzisiejszych rozpaczliwych czasach, dodatkowo umęczeni przez pandemię, musimy szczerze i otwarcie dzielić się emocjonalnym bólem, kiedy tylko mamy taką potrzebę. Musimy akceptować przeciwstawne punkty widzenia, a przede wszystkim słuchać i oferować innym ludziom prawdziwe współczucie, nawet jeśli niekiedy oznacza to konieczność uczestniczenia w trudnych rozmowach. W negatywności kryje się pozytywna obietnica.