A co, jeśli naszym fantazjom, snom, wyobrażeniom, pozornie absurdalnym myślom i przeczuciom – ale też na przykład etapom życia, na których się znajdujemy – towarzyszą równolegle określone wydarzenia w rzeczywistości zewnętrznej, znaczeniowo z tymi pierwszymi powiązane?
Ludowa mądrość głosi, że nic nie dzieje się przypadkiem. Że wszystko ma jakiś ukryty, być może na pierwszy rzut oka niewidoczny, sens. Wystarczy tylko odpowiednio uważnie popatrzeć, a nawet najbardziej z pozoru chaotyczny splot okoliczności odsłoni jakieś drugie dno.
Jak wiele powszechnych intuicji, także ta ma różne swoje poważne i rozbudowane wcielenia. Mity, religie, wschodnia i zachodnia filozofia – słowem wszystkie obszary kultury interesujące się głębiej ludzkim życiem – od zawsze posługiwały się takimi pojęciami, jak los, karma albo przeznaczenie. Dopiero rozwój nowożytnych nauk definitywnie odesłał je do lamusa. Obraz świata wyłaniający się z nowoczesnej biologii czy fizyki nie pozostawia wątpliwości: rzeczywistością rządzi przypadek. Ludzkie życie – produkt ślepych sił ewolucji, efekt bezosobowych procesów materialnych – nie zmierza do żadnego z góry określonego celu, nie ma żadnej ukrytej struktury, żadnego głębokiego sensu.
A jednak to prastare przekonanie – że za widomą powierzchnią zjawisk działają jeszcze jakieś inne siły – okazuje się niezwykle żywotne. I wciąż powraca, w coraz to nowych formach i wcieleniach. Przykład? Badania opinii publicznej pokazują, że swój wielki renesans przeżywa dziś astrologia. Dziedzina – wydawałoby się – ostatecznie sfalsyfikowana przez naukę, która zanegowała jakąkolwiek możliwość wpływu planet na ludzkie losy. Najwyraźniej nie przeszkadza to ponad 60% młodych Amerykanów, którzy, jak głoszą statystyki, przekonani są, że astrologia to skuteczna forma przewidywania przyszłości.
Czy świadczy to o ich ignorancji, czy raczej o tym, że potrzeba sensu i celu jest w człowieku nieusuwalna i nie zmienią tego żadne racjonalne argumenty?
W tę drugą możliwość szczerze wierzył pewien XX-wieczny psycholog, który – jak twierdzą niektórzy – jest wprost odpowiedzialny za ten renesans astrologii. I w ogóle za współczesny rozkwit rozmaitych wschodnich wierzeń, alternatywnych religii oraz wszelkiego rodzaju irracjonalizmów.
Jego koncepcje – będące bodaj ostatnią w historii próbą uratowania tajemniczości świata przed bezlitosnym ostrzem naukowego skalpela – w oryginalny sposób próbują zadośćuczynić wspomnianej potrzebie. Zwłaszcza jedna.
I to właśnie o niej opowiada ten tekst.
Sesja nad jeziorem
Tamtego dnia nad Jeziorem Zuryskim w miejscowości Küsnacht panowała temperatura jak w hutniczym piecu. Upał utrzymywał się już od wielu dni i nic nie zapowiadało, żeby miał chociaż o kilka stopni zelżeć. Odnosiło się wrażenie, że czas – a wraz z nim wszystko inne – dosłownie stoi w miejscu. W podobnym znieruchomieniu pogrążony był już od dawna proces terapeutyczny pewnej młodej kobiety uczęszczającej na sesje do zdobywającego coraz większą sławę szwajcarskiego psychiatry Carla Gustava Junga.
Kilkanaście lat wcześniej Jung zerwał stosunki z Zygmuntem Freudem, twórcą psychoanalizy, swoim niegdysiejszym mistrzem i mentorem. Oficjalnym powodem – choć biografowie obu myślicieli do dziś wyszukują w ich relacji coraz to nowe niuanse – był spór o naturę libido, czyli energii psychicznej, subtelnej materii wszystkich naszych świadomych i nieświadomych zjawisk mentalnych.
Freud twierdził z przekonaniem, że jest ona proweniencji seksualnej. Jung – w wydanej w 1912 r. książce Symbole przemiany, która stała się wspomnianą kością niezgody – że sama w sobie jest pozbawiona właściwości. I może przybierać rozmaite formy, w tym także, ale nie wyłącznie, erotyczną. Ponieważ jednak Freud nie tolerował żadnych sprzeciwów, Jung zaś nie był człowiekiem skłonnym do uległości oraz grania ról drugoplanowych, ta obiecująca początkowo znajomość uległa definitywnemu zerwaniu.
Od tamtej pory Jung poświęcił się pracy nad własną odmianą psychoanalizy – nazywaną najpierw psychologią kompleksową, a potem analityczną. W kolejnych książkach budował koncepcje coraz odleglejsze od Freudowskich. Inspirowane raczej alchemią i gnozą niż ówczesnymi teoriami psychologicznymi i filozoficznymi. Takie wprowadzone przezeń idee, jak nieświadomość zbiorowa, czyli domniemana warstwa psychiki wspólna wszystkim ludziom, oraz archetypy – głębokie struktury psychiczne warunkujące nasz sposób doświadczania analogicznie do tego, w jaki oko warunkuje obraz świata odbierany przez mózg – przypieczętowały oryginalność jego myślenia.
A zarazem osobność drogi, jaką wybrał. Nie tylko dalekiej od rygorów rozwijającej się już wówczas psychologii akademickiej, ale także niemieszczącej się właściwie w żadnym naukowym modelu. Bliższej raczej wierze niż racjonalności, teologii niż dyscyplinom opartym na obserwacjach empirycznych. Nieprzypadkowo więc Jerzy Prokopiuk, pierwszy polski tłumacz Junga i popularyzator jego idei, pisał o nim jako o XX-wiecznym gnostyku. Nawiązywał w ten sposób do starożytnych sekt religijnych poszukujących zbawienia nie za pomocą wiary i modlitwy, lecz samopoznania. Istotnie, Jung przez całe życie pochłonięty był rozważaniami nad sensem życia, naturą Boga, istnieniem świata duchowego czy możliwą egzystencją po śmierci. Nie są to, przyznajmy, zagadnienia wchodzące w zakres naukowej refleksji psychologicznej. Takimi rzeczami interesują się raczej filozofowie i mistycy.
Podobnie – losem i przeznaczeniem. Czy ludzkim życiem rządzi przypadek? Czy da się pomiędzy światem naszych przeczuć, snów, fantazji oraz ulotnych intuicji a światem materialnych przedmiotów, zdarzeń, splotów okoliczności odnaleźć jakąś szczególną łączność? Jakąś nić, która płynnie spaja umysł i materię? Te dwa królestwa rozgraniczane na wiele sposobów już to przez plejadę dualistycznych zachodnich myślicieli, od Platona poczynając, już to przez nasze własne doświadczenie, w którym uniwersum psychiczne jawi się jako zasadniczo odmienne od cielesnego. Te i inne pytania nieustannie frapowały Junga, nic zatem dziwnego, że drogi jego i Freuda – który ludzkie życie widział jako bezmyślną i okrutną grę biologicznych sił, pozbawioną jakiegokolwiek wyższego celu i sensu – w końcu się rozeszły.
I właśnie kilkanaście lat po tym rozejściu, owego upalnego dnia nad Jeziorem Zuryskim zdarzyło się coś, co naprowadziło Junga na jedną z jego najciekawszych – i bodaj najbardziej kontrowersyjnych – idei. Z kręgu pasjonujących problemów losu, przypadku i przeznaczenia.
A mianowicie: synchroniczność.
Cetonia puka w okno
Niewiele wiemy o tej pacjentce. Kim była, z jakimi objawami pojawiła się w gabinecie Junga, dlaczego postanowiła udać się na psychoterapię? Na ten temat nie zachowały się zgoła żadne informacje. Wiadomo natomiast, że tamtego dnia, w połowie lat 20. XX w., kiedy to zarówno ona, jak i Jung mieli poczucie, że od dłuższego już czasu tkwią w terapeutycznym impasie, postanowiła opowiedzieć sen. Stosunkowo mało efektowny, przyznajmy. Po prostu ktoś wręczał jej podarunek: złotego skarabeusza. Nic szczególnego, prawda? Jednak znacznie bardziej spektakularne było to, co zdarzyło się chwilę później.
„Kiedy opowiadała mi ten sen – pisał Jung w eseju o synchroniczności, którego obszerny fragment znajduje się w książce Rebis, czyli kamień filozofów – siedziałem tyłem do zamkniętego okna. Nagle usłyszałem za sobą hałas przypominający łagodne stukanie. Odwróciłem się i zobaczyłem owada, który w locie uderzał z zewnątrz o futrynę okna. Otworzyłem okno i schwytałem go. Stworzonko to stanowiło najbliższą analogię do złotego skarabeusza, jaką można spotkać w naszej strefie geograficznej: był to żuk z rzędu skarabeuszowatych, pospolity złotawiec (Cetonia aurata), który wbrew swym normalnym obyczajom wyraźnie odczuł potrzebę dostania się do ciemnego pokoju w tym szczególnym momencie. Muszę przyznać, że nic podobnego nie wydarzyło mi się ani przedtem, ani potem, i że sen pacjentki również pozostał czymś niepowtarzalnym w całym moim doświadczeniu” (tłum. Jerzy Prokopiuk).
Czy to mógł być tylko przypadek? Jung zastanawiał się nad tym jeszcze długo po zakończeniu sesji. I sam sobie wciąż na nowo udzielał odpowiedzi przeczącej. Związek pomiędzy snem a wizytą małego żuka był przecież aż nadto oczywisty. Zwłaszcza że kruszczyca złotawka – bo tak brzmi dokładna nazwa stworzenia, które zapukało do okna gabinetu – nie występowała jakoś szczególnie obficie akurat w tym rejonie Szwajcarii. Co więcej, w kulturze staroegipskiej skarabeusz uznawany był za bóstwo wschodzącego Słońca, symbol rozwoju i nieustannego odradzania się. Czy można zatem uznać za przypadek także i to, że po tej niecodziennej sesji pacjentka przełamała wewnętrzny impas, a terapia intensywnie ruszyła z miejsca?
Jung nie miał już wówczas wątpliwości, że psychika nieświadoma przemawia do nas w snach i fantazjach za pośrednictwem uniwersalnych symboli, które można odnaleźć w dawnych mitach i wyobrażeniach religijnych. Na tym właśnie polega zbiorowy wymiar nieświadomości – jako przedstawiciele rodzaju ludzkiego uczestniczymy w swoistym psychologicznym dziedzictwie przodków. Rozmaite fundamentalne sytuacje, z którymi się w życiu stykamy – śmierć, miłość, konfrontacja ze złem, poszukiwania duchowe – aktywują w nas ten wspólny wszystkim wymiar psychiki. I dlatego towarzyszą nam wówczas intensywne sny, spontaniczne fantazje, niezwykłe przeżycia, których mniej lub bardziej dokładne korelaty można odnaleźć w rozmaitych czasowo albo geograficznie odległych kulturach.
Po prostu – takie oto przesłanie płynie z tej Jungowskiej koncepcji – wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Mamy te same lęki, pragnienia, oczekiwania i wyobrażenia. Wszyscy śnimy ten sam sen. Wszyscy podobnie przeżywamy zło i dobro, miłość, potrzebę sensu, zbawienia lub wyzwolenia, związek z naturą. Dlatego właśnie mity – co pokazywał w swoich licznych pracach słynny uczeń Junga Joseph Campbell – opowiadają w gruncie rzeczy jedną i tę samą opowieść. Różnice biorą się z lokalnych i czasowych odmienności, pod spodem jednak wszędzie wydarza się ta sama historia.
No dobrze, ale czy wobec tego psychika potrafi także w jakiś sposób wpływać na rzeczywistość zewnętrzną? Czy nasze indywidualne, wewnętrzne procesy psychiczne mogą jakoś odzwierciedlać się w świecie materialnym, w którym rządzą pospołu przypadek i prawo przyczynowości? Zgodnie z naukowym obrazem świata coś takiego jest po prostu nieprawdopodobne.
Jak zatem możliwa jest następująca sekwencja zdarzeń: sen o skarabeuszu, kruszczyca złotawka uderzająca o szybę chwilę po opowiedzeniu snu, a następnie przełamanie długotrwałego impasu w rozwoju, którego odwiecznym symbolem jest właśnie skarabeusz? Odpowiedź przyszła nieoczekiwanie z jeszcze innej strony, a mianowicie ze starożytnej chińskiej księgi I-Cing, którą na język niemiecki przetłumaczył bliski przyjaciel Junga, wybitny sinolog Richard Wilhelm.
Księga, która się nie myli
Pochodząca mniej więcej z XI w. p.n.e. Księga Przemian – której aktualny tekst, będący wynikiem wielu poprawek i modyfikacji, stanowi esencjalną wykładnię filozofii taoistycznej i konfucjańskiej – składa się z 64 heksagramów, czyli układów sześciu przerywanych lub ciągłych linii. Każdy z heksagramów ma swoją osobną nazwę i szczegółową charakterystykę. Razem tworzą zestaw wszystkich przypuszczalnych sytuacji, w jakich można w ogóle się znaleźć czy raczej należałoby powiedzieć: w jakich może znaleźć się wszechświat. Księga jest więc niejako symbolicznym, skondensowanym odwzorowaniem rzeczywistości.
I-Cing nie służy jednak wyłącznie lekturze i kontemplacji. Bynajmniej. Jej główną cechą jest interaktywność. Księdze można zadawać pytania, na które chętnie udziela ona odpowiedzi. Starożytna procedura zakłada losowanie łodyg krwawnika, bardziej nowoczesna – sześciokrotny rzut trzema monetami, w wyniku którego otrzymuje się odpowiedni rozdział-heksagram. Wedle założeń systemu ma on opisywać właśnie to położenie, w którym aktualnie znajduje się pytający. Księga definiuje je mniej lub bardziej precyzyjnie, a także zaleca – odpowiednio – aktywne działanie bądź też powstrzymanie się od jakiejkolwiek aktywności.
Deirdre Bair, autorka monumentalnej biografii Carla Gustava Junga, która przed kilkoma laty ukazała się na polskim rynku, wspomina, że odkąd wszedł on w posiadanie niemieckiego przekładu księgi, spędzał dosłownie całe godziny na zasięganiu jej porad w rozmaitych sprawach. Przekonany, że księga naprawdę potrafi szczegółowo odzwierciedlić sytuację, o której opis się ją prosi, Jung zachwalał wszem wobec jej zalety. We wstępie zaś do angielskiej wersji niemieckiego tłumaczenia I-Cing autorstwa Richarda Wilhelma – do dziś uchodzącego za kanoniczne i najbardziej kompetentne – postanowił zapytać samą księgę, co też takiego sądzi ona o wejściu w krąg zachodniej cywilizacji. Zastosowawszy procedurę wróżebną z wykorzystaniem łodyg krwawnika, otrzymał w odpowiedzi heksagram 48 – Studnia. Rozległa interpretacja tej dokonanej przez księgę autodiagnozy znajduje się w tomie Podróż na Wschód. Jung uważał, że I-Cing postrzega samą siebie jako krynicę (studnię) mądrości, z której Zachód powinien zdecydowanie skorzystać. O stosunku Junga do I-Cing dobitnie zaświadcza również zalecenie, jakie sformułował w wywiadzie z 1961 r. udzielonym na kilka miesięcy przed śmiercią. Na pytanie dziennikarza, co też ów powinien zrobić, skoro księga doradziła mu zmianę miejsca zamieszkania, odparł: „Musi pan zatem uczynić to, co zaleca wyrocznia, albowiem księga ta się nie myli” (tłum. Robert Reszke).
To właśnie doświadczenia z I-Cing okazały się brakującym ogniwem, które doprowadziło Junga do stworzenia koncepcji będącej z kolei w stanie zadośćuczynić – jak sądził – osobliwemu splotowi okoliczności ze skarabeuszem w roli głównej.
Koincydencja akauzalna
W mowie poświęconej pamięci Richarda Wilhelma podczas jego pogrzebu w 1930 r. Jung po raz pierwszy użył publicznie terminu „synchroniczność”, którym posługiwał się już od pewnego czasu na zamkniętych seminariach przeznaczonych dla najbliższych uczniów. Słowo to oznaczać ma zasadę, na której opiera się filozofia I-Cing i którą Jung definiuje następnie jako znaczącą koincydencję akauzalną.
Ten pozornie skomplikowany zwrot opisuje w gruncie rzeczy coś bardzo prostego. A mianowicie taką cechę świata, wedle której rozmaitym naszym stanom psychicznym – fantazjom, snom, wyobrażeniom, pozornie absurdalnym myślom i przeczuciom, ale też na przykład etapom życia, na których się znajdujemy – towarzyszą równolegle określone wydarzenia w rzeczywistości zewnętrznej, znaczeniowo z tymi pierwszymi powiązane.
Najważniejsze jest tu słowo „równolegle” – synchroniczność postuluje bowiem, że pomiędzy psychiką a światem zewnętrznym nie zachodzi związek przyczynowo-skutkowy. To znaczy sen o skarabeuszu nie spowodował pojawienia się kruszczycy złotawki, a sześciokrotny rzut monetami nie wywołał w żaden tajemniczy sposób tego konkretnego heksagramu Księgi Przemian, który był do sytuacji pytającego najbardziej adekwatny. Nic podobnego. Te procesy zaszły wprawdzie w tym samym momencie, ale zupełnie osobno. „Synchroniczność zatem – pisał Jung – oznacza jednoczesne pojawienie się pewnego stanu psychicznego i jednego lub więcej zewnętrznych zdarzeń, które zdają się znaczącymi paralelami do chwilowego stanu podmiotowego – i, w pewnych przypadkach, vice versa” (tłum. Jerzy Prokopiuk).
Równoczesność w czasie, brak jakiejkolwiek stwierdzalnej fizycznej interakcji, a zarazem łączność na poziomie znaczenia, symboliki i sensu – oto więc cechy definicyjne wydarzeń synchronicznych. Są one nieodłączną składową rzeczywistości, a synchroniczność to jedna z fundamentalnych zasad, które w niej działają.
Uzasadnienie teoretyczne dla tej idei zaczerpnął Jung właśnie z filozofii taoistycznej, w której – jak twierdził – pojęcie przyczynowości odgrywa znacznie mniej istotną rolę niż w myśleniu zachodnim. Ale sięgał także po autorów z własnego kręgu kulturowego. Odwoływał się m.in. do pojęcia „harmonii przedustawnej” XVII-wiecznego niemieckiego filozofa Gottfrieda Wilhelma Leibniza, w myśl której wszystko, co istnieje, jest zorganizowane wedle specyficznego wzorca łączącego ze sobą poszczególne elementy rzeczywistości i sprawiającego, że działa ona w sposób uporządkowany. Wspominał również o monistycznej filozofii Barucha Spinozy odrzucającego obowiązujący wówczas kartezjański podział na ducha i materię i argumentującego, że istnieje tylko jedna substancja, która jawi się w różnych perspektywach – odpowiednio – jako duch lub materia. Równie często pisał w tym kontekście o koncepcji Arthura Schopenhauera, który w eseju Transcendentne spekulacje na temat zamierzenia, które zdaje się leżeć u podstaw losu jednostki postulował istnienie jakiejś szczególnej metafizycznej struktury, która zawiaduje tak naszym życiem wewnętrznym, jak i czysto zewnętrznymi kolejami życia. Sięgał też do alchemii i wierzeń kultur pierwotnych opierających się na tzw. magii sympatycznej, a zatem specyficznym pokrewieństwie pomiędzy myślami i zdarzeniami.
Jednym słowem – Jung uważał, że pewna podstawowa intuicja dotycząca działania zasady synchroniczności pojawiała się w dziejach wielokrotnie, w różnych epokach i kulturach. Wyraża ją bazowe przekonanie, że na najgłębszym poziomie psychika i materia, dusza i ciało, stanowią nierozłączną jedność, a tylko pozbawionemu odpowiedniego wglądu obserwatorowi jawią się jako uniwersa rozłączne.
Wszystko na swoim miejscu
Mimo że już w latach 30. ubiegłego wieku Jung sformułował zręby tej koncepcji, na dobre wyłożył ją dopiero 20 lat później – w książce pod tytułem O interpretacji natury i psyche, opublikowanej wspólnie z Wolfgangiem Paulim, laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki. Człowiekiem niewątpliwie wybitnym, a zarazem ekscentrycznym, zainteresowanym naukami tajemnymi i ezoteryką. Posiadającym także – jak głoszą legendy – szczególne właściwości paranormalne, co przejawiało się w regularnych awariach doskonale sprawnych urządzeń laboratoryjnych, kiedy tylko Pauli pojawiał się w ich pobliżu.
Pauli przyjaźnił się z Jungiem, ich obfita korespondencja liczy kilkaset listów, a seria snów Pauliego, w których pojawiają się motywy alchemiczne, została przez Junga – anonimowo – wykorzystana w jednej z jego najważniejszych książek Psychologia a alchemia. Nastawiony do pomysłów Junga raczej krytycznie, Pauli służył mu zarazem fachowymi poradami, ilekroć ten zapuszczał się na słabo rozpoznane tereny nauk ścisłych. W pochodzącym z tejże książki eseju o synchroniczności Jung podawał liczne przykłady zjawisk tego rodzaju, spośród których wszystkie polegają na pozornie zaskakujących zbiegach okoliczności. Za pomocą kategorii synchroniczności mógł również wyjaśnić językiem brzmiącym racjonalnie, a nawet naukowo, fenomeny, którymi fascynował się od czasów młodości.
Bo też dzięki synchroniczności wszystko w jego świecie nareszcie wskoczyło na swoje miejsce. Dziedziny zdeprecjonowane przez naukę, odesłane do lamusa za sprawą oświeceniowej rewolucji, odzyskały blask i powagę. Jung mógł otwarcie zgodzić się z krytykami astrologii – o której wyrażał się z najwyższym uznaniem i z której technik chętnie korzystał, m.in. stawiając horoskopy swoim pacjentom – że planety nie oddziałują w żaden sposób na ludzkie życie. Wiedziano o tym już od mniej więcej 200 lat, odkąd astrologię wypędzono z uniwersytetów. Jednak dzięki Jungowskiej synchroniczności zyskała ona nowe życie. Indywidualny horoskop stał się w takim synchronicznym ujęciu symboliczną mapą ludzkiej psychiki. Przedstawione w nim położenia planet – wraz z ich przewidywalnymi matematycznie przemieszczeniami w czasie – odzwierciedlają dynamikę wewnętrznych sił i cech w niej działających. Nie ma tu zarazem mowy o żadnym bezpośrednim wpływie planet na ludzkie życie – procesy psychologiczny i planetarny funkcjonują po prostu synchronicznie. Zachodzi między nimi relacja symbolicznego podobieństwa, a nie związek przyczynowo-skutkowy.
Nic w tym zatem dziwnego, że XX-wieczny renesans astrologii ma źródła właśnie w interpretacjach dokonanych przez Junga. A wraz z astrologią – postrzegającą kosmos jako pulsującą znaczeniami całość powiązaną z każdą jednostką nićmi synchroniczności – cała rzeczywistość staje się w perspektywie psychologii Jungowskiej obszarem niesamowitym i niezwykłym. Terenem tajemniczych zdarzeń ujawniających sekretne powiązania między fantazjami a światem materii – indywidualnym losem, rzutem monet a starożytną chińską księgą, kartami tarota a przyszłością. I tak dalej.
Ponowne zaczarowanie świata
Camille Paglia, amerykańska feministka i krytyczka sztuki, twierdzi, że właściwym ojcem amerykańskiej kontrkultury lat 60., a następnie wyrosłego zeń dekadę później ruchu New Age, był właśnie Carl Gustav Jung. Jego teoria archetypów i nieświadomości zbiorowej stworzyła bazę dla ówczesnego uniwersalizmu – przekonania, że wszystkie duchowe ścieżki prowadzą w gruncie rzeczy do tego samego celu. Fascynacja samopoznaniem, psychoterapią, medytacją, a także rozmaitymi nurtami ezoterycznymi – z astrologią i innymi technikami wróżebnymi na czele – to również oczywista kulturowa inspiracja dziełami szwajcarskiego psychiatry.
Choć jego idee nie wywołały praktycznie żadnego oddźwięku w kręgach akademickich, a XX-wieczna filozofia – pełnymi garściami czerpiąca z dorobku Zygmunta Freuda – właściwie całkowicie go zignorowała, stał się on zarazem wielkim bohaterem rozmaitych alternatywnych nurtów kultury. I gruntownie zdefiniował współczesną popularną wyobraźnię, stając się prekursorem New Age, od którego zaczęła się wszak ekspansja wschodnich duchowości, okultyzmu i wszelkich innych irracjonalizmów. Być może to właśnie łączy go z Heleną Bławatską – o której twórczości wyrażał się zresztą z lekceważeniem – ona bowiem też wywarła ogromny wpływ na dzisiejsze zachodnie imaginarium (o czym pisałem w tegorocznym wiosennym wydaniu „Przekroju”).
Jung był jednak postacią innego zupełnie kalibru niż założycielka Towarzystwa Teozoficznego. Nieprzypadkowo nazywany bywa ostatnim wielkim przedstawicielem tradycji hermetycznej, popularnej w czasach renesansu ezoterycznej filozofii, która głosiła integralną jedność
wszystkich rzeczy i łączność pomiędzy jednostką a kosmosem wyrażoną w słynnej zasadzie „jak na górze, tak na dole”. Na jego psychologię – oraz na jej oddziaływanie, o którym mówi Paglia – można więc popatrzeć właśnie jako na ostatnią być może próbę ponownego zaczarowania świata. Pozbawionego wszelkiej tajemniczości i właściwości magicznych przez oświecenie oraz rewolucję przemysłową, a następnie gwałtowny rozwój nauk szczegółowych, który rozpoczął się w drugiej połowie XIX w. Definitywnie wyzutego z ukrytego sensu i symbolicznej głębi przez doświadczenia najpierw pierwszej, a potem drugiej wojny światowej.
Posługując się językiem psychoanalizy, tworząc z pozoru racjonalnie i naukowo brzmiące pojęcia, Jung próbował przywrócić ludzkiemu doświadczeniu i rzeczywistości dawną tajemnicę. Próbował – o czym zresztą pisał często i wprost – odzyskać dla jednostki utracone doświadczenie łączności z naturą i wszechświatem. Pojęcie synchroniczności było w tych próbach bodaj najważniejszym instrumentem.
Ale czy można powiedzieć, że naprawdę zakończyły się one powodzeniem?
Dziwne zbiegi okoliczności…
Dla niektórych z pewnością tak. Dla innych, w tym dla piszącego te słowa, współczesna rzeczywistość – nieustająco, przez 24 godziny na dobę katalogowana, filmowana i transmitowana online w czasie rzeczywistym – nie ma już zgoła żadnego powabu tajemnicy. Okrucieństwo i chaos, którego jesteśmy na co dzień świadkami, nie wydają się „synchronizować” z niczym sensownym. Poza wszystkim zaś – jak przekonać do tego rodzaju podejścia kogoś, kto urodził się na przykład w ogarniętej wojną Syrii i czyje życie okazuje się jednym wielkim pasmem tułaczki i cierpienia? I kończy się tragicznie?
Niemniej, jeśli chodzi o subtelny świat wewnętrznych odczuć i intuicji, sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Ostatecznie każdy z nas doświadczył z pewnością jakichś dziwnych, znaczących zbiegów okoliczności: proroczych snów, spotkań po wielu latach z kimś, o kim nie wiadomo dlaczego nagle pomyślało się akurat godzinę wcześniej. Albo zaskakująco trafnych przepowiedni.
Może więc synchroniczność jednak działa?
Jung w każdym razie twierdził, że kiedy zaczyna się o tej idei myśleć i pod kątem jej działania przyglądać się światu, znaczące koincydencje ewidentnie się intensyfikują. Jeśli tak rzeczywiście jest, lektura tego tekstu może w Waszym życiu wywołać lawinę tajemniczych zjawisk…