Sądziłam, że spełniam swoje marzenia, tymczasem stawałam się coraz słabsza i bardziej chora. Gdy w końcu wskutek moich dolegliwości musiałam opuścić Manhattan, życie poza cywilizacją przyniosło mi uzdrowienie.
W 1996 r. spełniłam marzenie każdego nowojorskiego pisarza – wynajęłam mieszkanie z dwiema sypialniami i z widokiem na rzekę Hudson w przedwojennej kamienicy z portierem. Zbudowany w 1931 r. gigant mieścił blisko 300 apartamentów, a wśród lokatorów nie brakowało znanych artystów. Na północ od budynku biegła kręta aleja, przy której stały przepiękne XIX-wieczne szeregowce. Na zachodzie, wzdłuż rzeki, przez wiele mil ciągnął się pas zieleni. Sama dzielnica Upper West Side była istnym rajem dla smakosza. Myślałam to, co na moim miejscu myślałby każdy oszołomiony swym szczęściem mieszkaniec Nowego Jorku: „Zostanę tu na zawsze. Nie ruszę się, dopóki nie wyniosą mnie stąd nogami do przodu”.
Tymczasem ta chwila nadeszła jeszcze przed końcem 2009 r. Najpierw, latem 2000 r., ugryzienie kleszcza ścięło mnie z nóg i zrujnowało moje zdrowie. Mimo terapii antybiotykowej nigdy nie udało mi się dojść do siebie. Potem, w 2005 r., moja kamienica została przejęta przez firmę deweloperską. W ciągu następnych dwóch lat 150 mieszkań przebudowano, wyremontowano, a następnie sprzedano jako luksusowe rezydencje. Po budynku kręciły się tłumy robotników. Wszędzie unosił się pył, z dziur w ścianach wybiegały myszy, rury pękały, woda zalewała całe piętra. Sufit w moim mieszkaniu zapadł się pod strumieniem wody, ściany sypialni osunęły się, a dębowe podłogi wypaczyły od wybijających ścieków.
W latach 30. między piętrami stosowano izolację z wełny mineralnej, która pochłania ogromne ilości wilgoci. Po zalaniu mogą się w niej rozwijać pleśń i bakterie. Moje gniazdko zostało nimi zainfekowane, zanim jeszcze remont kamienicy dobiegł końca. Byłam przykuta do łóżka, zbyt chora, by zjechać windą piętro niżej, przejść przez lobby i odebrać pocztę. Dopadła