Drżenie zazwyczaj wzbudza niepokój, powoduje dyskomfort. Tymczasem właśnie te mimowolne odruchy są podstawą TRE, ćwiczeń uwalniających napięcie. O metodzie pracy z ciałem pomagającej w leczeniu skutków dramatycznych wydarzeń oraz chronicznego stresu opowiada psychoterapeutka i nauczycielka TRE Elżbieta Pakoca.
Ciało jest największym sprzymierzeńcem w leczeniu traumy – przekonują zwolennicy metody TRE (Tension Releasing Exercises). W założeniu jest prosta: wystarczy się położyć i zacząć drżeć. Sesja TRE to sekwencja zaledwie kilku ćwiczeń – przenoszenie ciężaru ciała z nogi na nogę, parę wariantów skłonów i skrętów. Niektórzy to przygotowanie pomijają i od razu przechodzą do końcowej pozycji: kładą się na plecach z ugiętymi kolanami i złączonymi podeszwami stopami, następnie zaś powoli zbliżają do siebie kolana, wprawiając w drganie nogi, miednicę, a nawet całe ciało. Bo neurogenne drżenie to naturalny mechanizm pozwalający uwolnić głęboko zakorzenione w ciele napięcia, a tym samym powrócić do stanu odprężenia i równowagi.
Metodę tę opracował pod koniec lat 70. David Berceli – dziś jeden z najbardziej uznanych ekspertów w dziedzinie pracy z traumą – pod wpływem własnych doświadczeń. A konkretnie dolegliwości i bólów niewiadomego pochodzenia, wobec których lekarze bezradnie rozkładali ręce. Pierwsze z nich zaobserwował u siebie po powrocie do domu z rocznego pobytu w ogarniętym wojną domową Libanie. PTSD, zespół stresu pourazowego, zdiagnozowano u niego dopiero po kilku latach. W tych czasach badania nad traumą skupiały się głównie na sferze psychologicznej, w szczególności jej aspekcie emocjonalnym, podczas gdy czynniki neurologiczne, fizjologiczne i anatomiczne były bagatelizowane. Tymczasem – jak Berceli podsumowuje w swojej książce Zaufaj ciału. Ćwiczenia, które uwalniają traumę, stres i emocje (TRE) – „tak jak kiedyś wszystkie drogi prowadziły do Rzymu, tak dzisiaj odkrywamy, że wszystkie emocjonalne ścieżki prowadzą nas do kontinuum związku ciało–umysł”.
Berceli przez ponad dwie dekady pracował jako terapeuta w państwach wstrząsanych wojnami i konfliktami, m.in. w Etiopii, Erytrei, Izraelu, Palestynie, Sudanie, Ugandzie, Kenii, Jemenie, Egipcie oraz Libanie. Wszędzie prowadził badania dotyczące tego, jak lokalne społeczności dochodzą do zdrowia po traumatycznych wydarzeniach. W ten sposób stworzył metodę, która – choć sama w sobie terapią nie jest – bywa dziś wykorzystywana jako narzędzie wspomagające terapię, pokazujące ludziom, że mogą sami sobie pomóc w procesie leczenia psychicznych ran.
Agnieszka Rostkowska: Jeszcze do niedawna TRE oznaczało Trauma Releasing Exercises – ćwiczenia uwalniające traumę. Dziś akronim ten rozwijany jest inaczej: Tension Releasing Exercises. Dlaczego termin „trauma” zastąpiono słowem „napięcie”?
Elżbieta Pakoca: Zmieniło się rozumienie traumy. Kiedyś nazywano nią sytuację; dziś mówi się, że jest to kompleksowa reakcja w człowieku, również na poziomie ciała. Pięknie wyjaśnia to doktor Gabor Maté: „Trauma nie jest tym, co ci się przydarzyło, ale tym, co zmieniło się w tobie na skutek tego wydarzenia”.
Dawniej ludzie kojarzyli TRE z traumą; część z nich starała się drżeć jak najmocniej, by jak najszybciej „wytrząść swoją traumę”. To błąd, to tak nie działa. Nie chodzi o siłę wibracji, tylko o umiejętność powrotu do naturalnej autoregulacji i zgodę na to, by nie wykluczać ciała ze spektrum przeżywania siebie.
To zdecydowanie wschodnie podejście do ciała. Zresztą Berceli sam podkreśla, że TRE czerpie z tradycji Wschodu, m.in. jogi, tai-chi oraz sztuk walki.
Na Wschodzie żyje się w większej jedności z ciałem. Na Zachodzie ma ono służyć ego – potrzebujemy go, by nas dowartościowało, że jesteśmy atrakcyjni, wysportowani. Natomiast gdy ciało mówi nam, gdzie jest nam źle, to już nie słuchamy, każemy mu milczeć. W ten sposób żyjemy w odcięciu od ciała.
Aż nie przypomni o sobie bólem?
Człowiek jest jednością psychofizyczną. Kiedy przychodzi do danego specjalisty z bólem, to czasami okazuje się, że jest to nie tylko ból fizyczny, ale także psychiczny.
Na początku swojej drogi zawodowej pracowałam jako fizjoterapeutka. Niektórzy pacjenci wracali do mnie jak bumerangi, terapia manualna przynosiła im jedynie krótkotrwałą ulgę. Miałam wrażenie, że tym, co nie daje im trwałego ukojenia, są emocje. To wielka szkoda, że fizjoterapii i psychoterapii naucza się osobno, powinny być razem!
W pewnym momencie trafiłam na książkę Alexandra Lowena Duchowość ciała. To był chyba 2005 rok; tego typu pozycji wydawano wówczas zdecydowanie mniej niż obecnie, często tłumaczono tylko fragmenty. Szukając wiedzy na temat „terapii ciała i duszy”, zaczęłam regularnie przeczesywać Internet. I znalazłam warsztat z analizy bioenergetycznej (systemu terapeutycznego opracowanego przez Lowena – przyp. red.), jeden z pierwszych w Polsce, prowadzony przez Heinera Steckela – psychoterapeutę, wieloletniego współpracownika Lowena. Pojechałam. Heiner zrobił nam sesję TRE. Kiedy uruchomiła się moja miednica, to aż podniosłam głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje!
Dopiero później skojarzyłam, że to wcale nie był pierwszy raz, gdy tak strasznie się trzęsłam. Tak samo było po porodzie – dygotałam z całym łóżkiem! Wtedy jednak nikt mi tego nie wyjaśnił. Początkowo myślałam, że jest mi zimno, ale to było tak potężne doświadczenie, iż w pewnej chwili wyobraźnia podpowiedziała mi, że w czasie porodu coś mi w środku pękło i umieram. Nie wiedziałam, że takie drżenie to absolutnie pożądany efekt.
Po warsztacie Heiner zasugerował, że powinnam pojechać do Niemiec na szkolenie prowadzone przez jego przyjaciela, Davida Bercelego. Zrobiłam to, równolegle zaczęłam też kształcić się w Międzynarodowym Instytucie Analizy Bioenergetycznej i tym sposobem zostałam certyfikowaną psychoterapeutką bioenergetyczną oraz nauczycielką TRE.
Sam Berceli także jest psychoterapeutą bioenergetycznym, swojej metody szukał dość długo.
David jeździł w obszary wojen i kataklizmów, starając się zrozumieć, co pozwala ludziom wyjść żywymi z tak trudnych doświadczeń. W czasie bombardowań w jednym z bliskowschodnich państw siedział w schronie razem z miejscowymi i obserwował ich odruchy po każdym wybuchu. A odruch był wspólny – na odgłos bomby wszyscy, niezależnie od wieku, kulili się. Natomiast po tym skuleniu dzieci silnie dygotały, nastolatki trochę mniej, dorośli w ogóle.
Berceli zaczął łączyć to w całość, dochodząc ostatecznie do wniosku, że mimowolne drżenie – nie trzęsienie sobą, tylko zgoda na to, by pojawił się ruch mimowolny – jest tym czynnikiem, który przywraca nas do ożywienia. To fizjologia, którą mamy do dyspozycji w ramach pakietu genetycznego.
Kiedy nalot się skończył, Berceli zaczął dopytywać dorosłych, czemu nie drżeli. Odpowiadali: „My nie możemy, bo dzieci by się bardziej bały”. Mamy takie wyobrażenie, że ten, kto się nie trzęsie, jest tym odważniejszym, silniejszym, lepszym. Trzęsące się ręce czy nogi to powód do zakłopotania, wstydu, oznaka słabości. Rodzice zabraniają więc dzieciom drżeć. A przecież w normalnych warunkach, gdy dziecko coś intensywnie przeżywa – płacze, złości się czy cieszy – to aż całe dygoce! Wtedy dorośli mówią mu: „Uspokój się!”. I tak lądujemy w zesztywnieniu, kumulowaniu napięcia.
To zesztywnienie nie jest potrzebnym nam mechanizmem obronnym?
Mechanizmy obronne są przydatne i skuteczne w sytuacji zagrożenia. Kiedy dzieje się coś złego, to mogę znieruchomieć, żeby mnie nie było widać. A jeśli sytuacja jest na tyle opresyjna, że nic nie jestem w stanie zrobić fizycznie, to mogę zdysocjować, czyli przenieść się ze świadomością w inne miejsce – ciało zostawić, a ze świadomością uciec. Dysocjacji często doświadczają ofiary gwałtu, przyznające potem, że pozwoliła im ona przetrwać tę potworność, która akurat się działa.
Problem zaczyna się, kiedy zostajemy w tych mechanizmach obronnych dłużej, również wtedy, gdy tak naprawdę nie są już nam potrzebne.
Peter Levine, uznany ekspert w dziedzinie stresu i traumy, twierdzi, że człowiek jest jedynym gatunkiem utykającym w tych reakcjach przetrwania i ulegającym ich długotrwałym skutkom. Levine odsyła nas do mądrości zwierząt, m.in. do pewnego niedźwiedzia polarnego.
Tego niedźwiedzia, który po traumatycznym dla niego spotkaniu z ludźmi wytrząsa z siebie napięcie, od lat oglądają uczestnicy wszelkich warsztatów i konferencji na temat TRE. Kolejną bohaterką stała się uratowana z uścisku geparda impala, która w ten sam sposób, poprzez silne drżenie całego ciała, momentalnie dochodzi do siebie. Nagrania przedstawiające reakcje tych zwierząt są doskonałą ilustracją krzywej stresu, a zarazem instrukcją, jak prawidłowo korzystać z mechanizmów obronnych, by z sytuacji traumatycznej wyjść bez większego szwanku.
Na tym właśnie bazuje TRE. Chcemy wywołać odruch fizjologiczny – drżenie służące rozładowaniu napięcia na wielu poziomach: fizycznym, emocjonalnym i energetycznym. Energia to nic innego jak poruszające się emocje. My zaś, zamiast pozwolić im płynąć, zamrażamy je w sobie.
A one zaskakująco często zapisują się w miednicy. Mówi się wręcz o „mózgu brzuszno-miednicowym”, by podkreślić, że znajduje się tam więcej nerwów współczulnych, czyli tych odpowiadających za walkę i ucieczkę, niż w jakiejkolwiek innej części ciała.
To czysta anatomia. Miednicę łączy z nogami bardzo wrażliwy mięsień, biodrowo-lędźwiowy. Fizjoterapeuci i osteopaci nazywają go „gąbką zbierającą emocje”. To ten mięsień, który m.in. zgina nas wpół, kiedy czujemy się zagrożeni – składamy się i chronimy brzuch. Miednica potrafi być pełna napięć tylko z powodu mięśnia biodrowo-lędźwiowego; ludzie mogą mieć bóle krzyża, dużą różnicę w napięciu między jedną a drugą stroną ciała, a nawet skróconą nogę. Dodatkowo sprawę komplikują jego antagoniści – prostowniki grzbietu, czyli te mięśnie przy kręgosłupie, które napinają się, gdy jesteśmy w mobilizacji, obwieszczając sobie: „Wytrzymam!”. Rozpoczyna się walka mięśni „Trzeba się chronić” z mięśniami „Dam radę!”. W trybie takiej właśnie walki najczęściej funkcjonujemy.
I nie zawsze potrafimy sami z niego wyjść.
Są ludzie, którzy sobie z tym radzą – wystarczy, że przyjmą końcową pozycję sekwencji TRE i w ich ciałach już ruszają wibracje. Ale są też tacy, którzy tygodniami lub miesiącami wykonują cały zestaw ćwiczeń i nie dzieje się nic, bo utknęli w mechanizmach obronnych albo mają tak silną potrzebę poczucia kontroli. A TRE wymaga poddania się mimowolnemu ruchowi. Wiele osób – świadomie lub podświadomie – boi się reakcji swojego ciała i własnych przeżyć. Wtedy z pomocą może przyjść tzw. provider. To ktoś wyszkolony przez nauczyciela TRE do tego, by asystować w tym doświadczeniu.
Jeśli czyjś układ nerwowy notorycznie działa w trybie walki i ucieczki albo utknął w mechanizmach obronnych, to najlepszą pomocą będzie dla niego układ nerwowy providera. Moglibyśmy porównać to do zachowań stadnych u zwierząt, które czują się wzajemnie właśnie na poziomie układu nerwowego. Z nami jest tak samo – dzięki „mózgowi brzuszno-miednicowemu” jesteśmy w stanie instynktownie wyczuć zagrożenie lub uspokoić się za sprawą czyjejś obecności.
Przykładowo, niebywały spokój Davida Bercelego momentalnie udziela się osobom przebywającym w jego towarzystwie. Kiedy na warsztatach pokazuje TRE na ochotnikach, ich wibracje nasilają się, gdy tylko do nich podejdzie czy coś im powie. Lata temu, na jednej z międzynarodowych konferencji osteopatycznych, David poprosił innego wybitnego eksperta, dr. Stephena Porgesa, o wyjaśnienie tego na poziomie neurologii. Porges zbył go żartem: „Oni po prostu się w tobie zakochują!”, później jednak doprecyzował: „Czym jest zakochanie na poziomie fizjologicznym? Uruchomieniem brzusznej gałązki nerwu błędnego, czyli tej części układu nerwowego, dzięki której dobrze się czujemy i chcemy wejść w kontakt z drugim człowiekiem”.
Providerzy mogą również pomóc ciału przejść przez trudniejsze etapy TRE. Mamy do dyspozycji tzw. interwencję – czasami stosujemy dotyk, ucisk lub inną formę mobilizacji fizycznej, jak np. podłożenie kauczukowej piłeczki w odpowiednie miejsce.
Jednak przede wszystkim uczymy klienta, że to on sam ma wpływ na wibracje, m.in. poprzez zmianę pozycji, ułożenie rąk, nóg, głowy, możliwość przytrzymania napiętej części ciała lub spowolnienie oddechu.
Czy są to zatem mimowolne wibracje, czy sami je wywołujemy?
To jest interakcja świadomego z nieświadomym, mimowolnego z kontrolowanym. Dla mnie TRE to dialog z własnym ciałem i jego mądrością.
Ten dialog często zatrzymuje się na poziomie miednicy i nóg, niełatwo wprawić w drżenie inne części ciała.
Na pierwszej sesji TRE co najmniej trzy czwarte osób odczuwa wibracje jedynie w obszarze nóg i miednicy. Na tym etapie możemy zostać bardzo długo, m.in. z powodu przepony. To kolejny mięsień, który zaciskamy, żeby nie popłynęły emocje. Później naprawdę trudno go rozluźnić. Osoby, którym się to uda, często zaczynają się wtedy śmiać – śmiechem tak zaraźliwym, że na sesji grupowej natychmiast rozchodzi się on po całej sali. Ale niektórzy płaczą, wręcz szlochają.
Bywają też drżenia zupełnie spektakularne. Kiedyś na sesję indywidualną przyszedł do mnie chirurg urolog. Lekarze tej specjalizacji operują w pozycji siedzącej, z uniesionymi rękami i barkami, co może wprowadzać napięcia w odcinku szyjnym kręgosłupa. U tego chirurga były one tak silne, że zaczął doświadczać paraliżu dłoni, nie był w stanie utrzymać skalpela. Zoperowali mu więc kręgi szyjne, tyle że to nie przyniosło żadnej poprawy. Jego szef przysłał go do mnie. Gdy tylko to przeciążone, potwornie napięte ciało dostało okazję, żeby drżeć, to drżało naprawdę maksymalnie. Ręce aż uginały się w łokciach, a dłonie pracowały w nadgarstkach jak śmigła helikopterów. Potem wibracje weszły jeszcze głębiej i tym człowiekiem dosłownie rzucało. Był wytrwały i to przyniosło fenomenalne rezultaty. Nadal operuje.
Zaleca się, by drżeć nie dłużej niż 15 minut, aby nie przeciążyć ciała. Kwadrans naprawdę wystarczy?
Tak, lepiej robić to stopniowo, rozłożyć w czasie, żeby to było po prostu przyjemne. Trzymanie azymutu na przyjemność jest bardziej opłacalne niż ambitne „uwalnianie”. Zresztą jeśli mówimy, że chcielibyśmy się uwolnić od danej emocji, to tak, jakbyśmy ją odrzucali. A przecież potrzebujemy wszystkich emocji i w każdym natężeniu!
Czy TRE możemy wykorzystywać do zwykłego rozluźnienia się, np. po treningu sportowym albo jako codzienną metodę relaksacji?
Oczywiście, TRE jest jak posiadanie własnego, wysoko wykwalifikowanego masażysty, a nawet lepiej, bo w praktyce żaden masażysta nie dotrze do tak głębokich tkanek. Częstotliwość jest kwestią indywidualną – te ćwiczenia można robić sporadycznie, co kilka dni albo codziennie. Nie istnieje żaden właściwy wzorzec rozładowywania napięcia.
A są jakieś przeciwwskazania do TRE?
Stan bezpośrednio po operacji lub urazie, czyli rana, świeża blizna, brak ciągłości tkanek – wtedy dajemy ciału spokój, by się zagoiło. Choroba, szczególnie ostry stan zapalny, gdy potrzebujemy sił, by wyzdrowieć. A także zaburzenia psychiczne, kiedy dana osoba nie może wziąć odpowiedzialności za to, co się z nią dzieje.
Wśród przeciwwskazań wymieniamy również ciążę i rzeczywiście kobiet w ciąży nie przyjmujemy ani na sesje grupowe, ani indywidualne. To środki ostrożności, być może przesadne, ale jest to stan tak cenny, a zarazem kruchy, że lepiej dmuchać na zimne. Natomiast wiele kobiet, które poznało TRE przed zajściem w ciążę, przyznaje, że kontynuuje ćwiczenia także w ciąży, bo dzięki nim nie ma bólów krzyża i opuchniętych nóg. A kiedy główka dziecka zaczyna ustawiać się do kanału rodnego, to nagle ochota na drżenie przechodzi. Kobieta nie musi nawet liczyć tygodni; jeśli jest w dobrym kontakcie ze swoim ciałem, to intuicyjnie czuje, gdy drżenie już nie jest wskazane.
Wszystko sprowadza się do tego, by „zaufać ciału”. Kiedy polskie tłumaczenie książki Davida zostało opatrzone takim właśnie tytułem, pomyślałam: „Ależ świetny!”. Dziś, po tylu latach pracy z ludźmi tą metodą, widzę, że nadal prawie nikt nie ufa ciału.
Elżbieta Pakoca – licencjonowana nauczycielka metody TRE, certyfikowana psychoterapeutka w nurcie analizy bioenergetycznej (CBT); członkini Polskiego Towarzystwa Fizjoterapii, Polskiego Stowarzyszenia Analizy Bioenergetycznej oraz Międzynarodowego Instytutu Analizy Bioenergetycznej.