Ludzie cierpieli, a lekarze nie umieli im pomóc. Szukano nowych metod uśmierzania bólu i stresu, tymczasem one istniały od zawsze. Każdy człowiek ma je w sobie – mówi Jon Kabat-Zinn, biolog molekularny, który prawie pół wieku temu oficjalnie wprowadził techniki medytacyjne do zachodniej medycyny i psychologii.
Tę historię można by zacząć od miejsca. To była zwykła suterena, nic lepszego w całym szpitalu nie udało się znaleźć. Uniwersytecka klinika mieściła się w robotniczym mieście Worcester, już od dłuższego czasu chylącym się ku upadkowi. Był rok 1979, fabryki plajtowały, mieszkańcy wyjeżdżali, a ci, którym nie udało się wyjechać – coraz ubożsi i bez perspektyw – cierpieli z powodu stresu. Niedawno otwarty szpital miał ściągnąć do miasta świeże umysły (i tak się stało w latach 90.), a tym, co zostali, zapewnić lepszą opiekę medyczną. Jon Kabat-Zinn pracował w tej placówce już od prawie trzech lat i właśnie udało mu się przekonać szpitalne władze, aby pozwoliły mu wdrożyć nowy, eksperymentalny program. Pal licho, że jego pacjenci mieli być leczeni w piwnicy – liczyło się to, że mógł wystartować! Niespełna 40-letni naukowiec pokładał w swoim pomyśle wielkie nadzieje, nawet więcej: był pewien, że się powiedzie.
Zresztą jego przyszli podopieczni nie mieli dużo do stracenia. Chroniczny ból pleców, długotrwałe migreny, zaburzenia lękowe czy bezsenność utrudniały im życie do tego stopnia, że nie byli w stanie normalnie funkcjonować. Nowo otwarta Klinika Łagodzenia Stresu obiecywała im ulgę i chociaż metody leczenia rzeczywiście były – oględnie mówiąc – nietypowe (wsłuchiwanie się w sygnały płynące z ciała? przyglądanie się myślom?, skupianie się na oddechu?), ich zaletą było to, że nie wiązały się z przyjmowaniem kolejnych nieprzynoszących poprawy leków. Cóż szkodziło spróbować, najwyżej po ośmiu tygodniach okaże się, że mieli rację, nie licząc na zbyt wiele.
Uważność, która leczy
Można byłoby też zacząć tę opowieść zupełnie inaczej. Na przykład od piłki tenisowej. Profesor Jon Kabat-Zinn, stojąc dzisiaj przed tysiącami słuchaczy, unosi ją wysoko i upuszcza prosto do drugiej dłoni. W ten sposób przedstawia jedną ze swoich ulubionych metafor: tłumaczy, że nasza uwaga powinna tak samo wpadać w każdą czynność, którą wykonujemy. Właśnie tego wpadania uczy już od 45 lat. Uważność – wyjaśnia – to umiejętność czystego skupienia się na tym, co robimy i czujemy w bieżącej chwili. Co ważne, skupienia pozbawionego jakiegokolwiek osądu, bo łatki „dobre” czy „złe” ograniczają naszą świadomość i bardzo rozpraszają uwagę. To niezwykle przyjemny stan świadomości, obecności i spokoju. I jak już pół wieku temu podejrzewał młody biolog zapaleniec ze szpitala w Worcester – stan, który może uzdrawiać i którego można się nauczyć.
Stworzony przez Kabata-Zinna ośmiotygodniowy program skupiania uwagi nazwany później Mindfulness-Based Stress Reduction (Redukcja stresu oparta na uważności) z minieksperymentu prowadzonego w szpitalnych piwnicach stał się fenomenem na światową skalę. Współcześnie treningi uważności są przepisywane przez lekarzy wszelkich specjalności: neurologów, dermatologów, psychiatrów, nawet onkologów, którzy traktują je jako jedną z terapii wspomagających leczenie nowotworów (dane na ten temat ukazały się m.in. w 2019 r. w renomowanym czasopiśmie „Cureus”). Zresztą uważność (często również nazywana angielskim słowem mindfulness) obrosła już wieloma badaniami, potwierdzającymi jej skuteczność w łagodzeniu chronicznego bólu, depresji i zaburzeń lękowych albo też chociażby łuszczycy – przewlekłej choroby autoimmunologicznej. Okazuje się, że skupianie myśli na tym, co tu i teraz, działa zarówno na psychikę, jak i na ciało: skórę, metabolizm, odporność.
Otwarty umysł
Jon Kabat-Zinn urodził się w pokoleniu dzieci kwiatów, które w dorosłość wchodziło z przytupem: kontestując wszystko, co zastane, i szukając nowych sposobów na dobre życie. Jednak sam Jon (wtedy jeszcze Kabat – drugi człon nazwiska dołączył po ślubie z Mylą Zinn) hipisem nie był. Oczywiście brał udział w protestach przeciwko wojnie w Wietnamie, a nawet należał do ich głównych organizatorów na swoim uniwersytecie (kilka lat temu w wywiadzie dla „Guardiana” opowiadał o brutalnym pobiciu przez policję podczas demonstracji w 1970 r.), ale zamiast kwiatów we włosach nosił raczej książki pod pachą. Nieodrodny syn swojego ojca, wybitnego immunologa i chemika, studiował biologię molekularną, i to nie gdzie indziej, a na Massachusetts Institute of Technology (MIT) – jednej z najlepszych uczelni w kraju. W dodatku jego promotorem był noblista, wirusolog Salvador Luria, którego Jon bardzo nie chciał rozczarować, dlatego nie zakończył nauki na poziomie magisterskim, ale z rozpędu napisał jeszcze doktorat.
Mimo to odżegnywał się od kariery badacza komórek. Już wówczas uważał, że to działanie z ludźmi jest jego zadaniem karmicznym. I nieprzypadkowo używał tego określenia. Podczas studiów zetknął się z buddyzmem, to zresztą również było typowe dla jego pokolenia. Lata 60. i 70. XX w. to czas rewolucji duchowej w Stanach. Młodzi podróżowali na Wschód i wracali z nowymi ideami, jednocześnie wschodnia kultura rozprzestrzeniała się za sprawą Tybetańczyków, którzy uciekali do USA ze znajdującego się pod chińską okupacją kraju. Kabat-Zinn jednak nie tylko zapoznał się z buddyjskimi ideami, lecz także zaczął je praktykować, właściwie ku własnemu zdziwieniu: „Dla chłopaka takiego jak ja, wyrastającego na ulicach w Nowym Jorku, było to dość niezwykłe zajęcie. Prawie nikt spośród moich znajomych nie medytował. Po angielsku było bardzo niewiele dobrych książek o medytacji […], a w mediach nie było o niej dosłownie nic. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że medytacja jest »kontrkulturowa«, po części dlatego, że tego pojęcia wtedy nawet jeszcze nie wymyślono” – pisał w książce Uważność dla wszystkich (wyd. Czarna Owca).
Tamte pierwsze doświadczenia z czasów studiów okazały się zaledwie przymiarką do dużo głębszego zanurzenia się w medytację. Przełomem było poznanie wietnamskiego mnicha Thicha Nhata Hanha, sławnego działacza pokojowego i autora wydanej w 1975 r. książki o buddyjskiej medytacji Cud uważności. Kabat-Zinn, wielokrotnie uczestnicząc w jego warsztatach, uczył się od niego buddyjskich technik medytacyjnych i poczuł na własnej skórze (a także we własnym ciele i umyśle), jak wielowymiarowo działa medytacja i jak kojące jest to działanie.
Buddyzm bez buddyzmu
Wreszcie odkrył swoją ścieżkę – miało nią być przeszczepienie medytacji na zachodni grunt. Pierwszą próbę podjął, pracując jako wykładowca uniwersytecki. Na zajęciach z genetyki i biologii, które prowadził, zachęcał studentów, by próbowali medytować i traktowali to jako okazję do obserwowania biologicznych zmian w sobie. Na ich przykładzie widział jednak wyraźnie, że już samo słowo „medytacja” budziło nieufność, zbyt silnie kojarzyło się z egzotycznymi azjatyckimi rytuałami. Dla laickiego i w dużej mierze konserwatywnego społeczeństwa wschodnia filozofia była z góry jeśli nie podejrzana, to przynajmniej obca kulturowo i niezrozumiała.
Kabat-Zinn nie podzielał tego podejścia. Buddyzm stał się dla niego niewyczerpanym źródłem inspiracji i refleksji. Jego idea, która stoi za całym programem redukcji stresu – że człowiek ma w sobie potencjał do samouzdrawiania i wzmacniania się – jest przecież na wskroś buddyjska. Zarazem jednak sam siebie nigdy nie nazywa buddystą (ani żadnym innym -ystą, „ludzie nie muszą się określać aż tak bardzo” – tłumaczy). Nigdy też nie zgadzał się z tym, że medytacja przynależy do jakiejkolwiek (wschodniej czy innej) duchowości lub filozofii. Skoro miałaby być ona wyłącznie buddyjskim zjawiskiem, to w takim razie grawitacja, jako że opisał ją Anglik Isaac Newton, jest tylko brytyjska – obnażał absurd takiego rozumowania. Potencjalne korzyści, jakie można wynieść z uważności, są dostępne dla wszystkich ludzi na świecie, bez względu na to, jakimi wartościami się w życiu kierują. Chociaż – jak zauważał – nieprzypadkowo stała się ona ważną częścią właśnie buddyzmu, którego nadrzędną troską jest niesienie ulgi w cierpieniu.
Bariera kulturowa była jednak zbyt duża. Po 13 latach własnego praktykowania medytacji Kabat-Zinn wreszcie uświadomił sobie (do dziś mówi o tamtej chwili jako o 10-sekundowym olśnieniu), że jeśli chce ją rozpowszechniać na Zachodzie, to musi przedstawiać ją w inny sposób, wskazując bardziej praktyczne skutki. Uważność, której celem będzie łagodzenie stresu, brzmiała tutaj nie tylko bardziej swojsko, lecz także stawała się niemal terminem medycznym. „Jako że miałem doktorat z biologii molekularnej na MIT i w dodatku studiowałem tam w laboratorium laureata Nagrody Nobla, władze szpitala uważały że »on wie, co robi«. I na szczęście pozwolono mi spróbować. Nikt nie miał pojęcia, jak wiele niewiedzy w tym wszystkim było” – wspomina tamte początki.
Do dzisiaj są osoby, które zarzucają mu odarcie medytacji z duchowości. On odpowiada, że dzięki temu jej dobroczynnego, zdrowotnego działania mogą doświadczyć również ci, którzy nigdy nie przekroczyliby progu ośrodka jogi czy zen. Przez Klinikę Łagodzenia Stresu, którą założył w podziemiach szpitala w Worcester (i która istnieje tam do dziś, chociaż już na powierzchni ziemi), przewinęły się tysiące osób, a wiele spośród nich z pełnym przekonaniem utrzymuje, że dzięki uważności polepszyło się zarówno ich zdrowie, jak i całe życie. Podobne kliniki znajdują się także przy innych szpitalach i poza nimi, w Ameryce, ale też w Europie, a nawet w Chinach, co tylko pozornie – jak tłumaczy twórca mindfulness – wygląda na wożenie drewna do lasu: kiedy podczas warsztatów, które tam prowadził, zapytał, kto zna pisma chińskiego półlegendarnego filozofa Laozi, uważanego za nauczyciela Buddy, nikt z grona 400 uczestników nie podniósł ręki.
Stres i jego następstwa
Kiedy Jon Kabat-Zinn rozpoczynał swój pierwszy program uważności, nie istniało jeszcze pojęcie zespołu stresu pourazowego (powstało kilka miesięcy później, w 1980 r.), jednak o samym stresie i jego destrukcyjnym wpływie na zdrowie mówiono coraz więcej. Chociaż wciąż jeszcze traktowano go jako nowinkę medyczną – do lat 40. XX w. określenie „stres” funkcjonowało wyłącznie w kategoriach technicznych, oznaczało interakcję między siłą a oporem wobec niej. Pierwszym, który zaczął go używać w znaczeniu medycznym, był węgierski lekarz Hans Selye. Jego badania rozpoczęły się, kiedy zauważył, że pacjenci w szpitalu – mimo odmiennych chorób – mieli wiele identycznych dolegliwości. Kłóciło się to z dotychczasową zasadą sformułowaną w XIX w. przez niemieckiego patologa Rudolfa Virchowa, zgodnie z którą każde schorzenie dawało specyficzne, charakterystyczne jedynie dla niego objawy. Selye odkrył, że zasada ta sprawdzała się tylko dlatego, że do tej pory lekarze, diagnozując, pomijali wszystkie bardziej uniwersalne symptomy, m.in. brak apetytu, bezsenność, napięcie psychiczne, zmęczenie. Ale czy pomijając je, popełniali błąd? Gdyby założyć, że Virchow miał rację i nie stanowiły one objawów konkretnej choroby, to czym w takim razie były? Selye, a za nim cały świat medycyny, uznał, że stanowią odpowiedź organizmu na trudny bodziec (stresor) – w szpitalnych okolicznościach będzie to choroba, ale równie dobrze może mieć on inne podłoże: nadmiar pracy, śmierć kogoś bliskiego, tempo życia.
Stres w małych dawkach jest pożyteczny, pobudza do działania i wspomaga kreatywność (jedynym stanem, w którym jesteśmy zupełnie pozbawieni stresu, jest śmierć – zauważał Selye). Gdy jednak przerośnie nasze siły, staje się śmiertelnym wrogiem. Obniża odporność, prowadzi do zaburzeń psychicznych, jak również somatycznych, np. układu krążenia i trawiennego, albo nasila już istniejące dolegliwości (które wcześniej mogły go wywołać – stresując się, często wpadamy w błędne koło). Od lat prowadzone są badania nad wpływem stresu na rozwój chorób nowotworowych i choć naukowcy wciąż ostrożnie wypowiadają się na ten temat, wiele wskazuje na to, że taki związek, przynajmniej pośredni, rzeczywiście istnieje.
Już w swojej pierwszej książce Życie, piękna katastrofa (wyd. Czarna Owca), która w dużym stopniu przyczyniła się do ogromnej popularności mindfulness, Kabat-Zinn konstatował, że żyjemy w epoce przytłaczającego stresu. A trzeba zauważyć, że pisał tak w roku 1990 – czyli w czasach owszem, trudnych, ale w których nie było jeszcze Internetu w smartfonach, mediów społecznościowych, pandemii oraz wielkich kryzysów gospodarczych i klimatycznych. Współcześnie na alarm biją nie tylko lekarze, lecz także socjolodzy i psycholodzy: stres stał się poważnym problemem społecznym, na który wciąż nie ma systemowego rozwiązania. Na szczęście, choć świat właściwie przyśpiesza z każdym rokiem, stare metody na spowolnienie naszych emocji i myśli ciągle działają. „Cała istota łagodzenia stresu – i tym samym wzmacniania najszerzej rozumianego zdrowia – za pomocą praktyki uważności polega na zachęceniu i przekonaniu ludzi, by sami stali się dla siebie autorytetami, by wzięli więcej odpowiedzialności za własne życie, własne ciało, własne zdrowie” – to już cytat z drugiej książki, napisanej w 1994 r., Gdziekolwiek jesteś, bądź (wyd. Czarna Owca).
Rodzynki i wszechświat
Kurs uważności prowadzony przez Kabata-Zinna zwykle zaczyna się od jedzenia trzech rodzynek. Zanim jednak dojdzie do konsumpcji, uczestnicy zostają poproszeni, aby najpierw uważnie je obejrzeć, poczuć ich fakturę, określić kolor. Dziwne? Głupie? Takie myśli często pojawiają się w głowach uczestników. Nauczyciele uważności proszą, aby starać się je uchwycić – tak samo jak wszystkie inne, które nasuwają się podczas obserwacji tej pierwszej rodzynki. Dobrze jest przyjrzeć się własnej reakcji: dlaczego oglądanie suszonego winogrona wydaje się nam bezsensowne, a śledzenie losów serialowych postaci (przypomnijmy: w rzeczywistości one nie istnieją) już nie? Dlaczego tak łatwo wystawiamy oceny? Czy dzięki temu czujemy się lepsi, mądrzejsi?
Następnym etapem jest uważne obserwowanie reakcji ciała: może do ust już napłynęła ślina na myśl o tym, co nastąpi za chwilę? Przeżuwanie i przełykanie też zachodzą powoli i z najwyższą uwagą. Dokładnie to samo odbywa się za drugim i trzecim razem. Niektórzy uczestnicy przyznają później, że po raz pierwszy w życiu poczuli, jak naprawdę smakują rodzynki – niekiedy zdają sobie sprawę, że wcale nie mają ochoty na trzecią, choć kiedy indziej pewnie przełknęliby je wszystkie naraz.
Medytacja jedzenia rodzynki to jedna z tych, których twórca uważności nauczył się od swojego mistrza Thicha Nhata Hanha. Buddyjski nauczyciel przekonywał, że warto każdą mandarynkę jeść przez osiem minut, a rodzynkę – przez dwie. Twierdził, że dopiero wtedy można zobaczyć cały zawarty w niej wszechświat: ziemię, z której wyrosła, wodę, którą piła, człowieka, który ją pielęgnował, gdy jeszcze była winogronem. W programie Kabata-Zinna uczestnicy nie dążą do poczucia buddyjskiej jedności wszystkiego ze wszystkim, poprzestają na świadomości tego, co czują i myślą. Ale to i tak już bardzo dużo.
Mimo że niewiele osób rozpoczyna naukę uważności z powodu nadwagi czy zaburzeń odżywiania, okazuje się, że po ukończeniu kursu większość uczestników zmienia swoje nawyki związane z jedzeniem. Zaczynają jeść wolniej i mniej, a zarazem – jak deklarują – czują przy stole o wiele większą przyjemność. „Wielu z nas wykorzystuje jedzenie do osiągnięcia emocjonalnego zaspokojenia, zwłaszcza gdy czujemy niepokój, przygnębienie albo zwyczajną nudę, dlatego to proste ćwiczenie polegające na zwolnieniu tempa i zwracaniu bacznej uwagi na to, co robimy, pokazuje, jak silne, niekontrolowane i szkodliwe bywają nasze odruchy, gdy w grę wchodzi jedzenie. Oraz że proste czynności mogą nam dawać dużo satysfakcji, gdy nasze działanie jest świadome” – tłumaczy w Życiu… Kabat-Zinn.
Akt rozsądku
Innym podstawowym ćwiczeniem mindfulness jest skanowanie ciała. Uczestnicy leżą na wznak i spokojnie skupiają uwagę na poszczególnych jego częściach: od stóp do głowy. W tym samym czasie próbują sobie wyobrażać przepływający przez nie oddech. Co to daje? Oczywiście – jak we wszystkich ćwiczeniach uważności – wzmacniana jest ich koncentracja, ale przede wszystkim mają szansę (podobnie jak to było z rodzynkami, niekiedy po raz pierwszy w życiu) wsłuchać się w odczucia płynące z ciała czy po prostu uświadomić sobie jego istnienie.
Co więcej – jak opowiadał Kabat-Zinn w 2015 r. w wywiadzie udzielonym Huffpost.com – już uczestnicy pierwszych kursów redukcji stresu, tych prowadzonych jeszcze w szpitalnych piwnicach, po kilku tygodniach rozwijania uważności zgłaszali, że łatwiej znoszą chroniczny ból, którego wcześniej nie udawało się zmniejszyć farmakologicznie, a nawet operacyjnie. „To zdumiewające, że możemy mieć obsesję na punkcie wyglądu naszego ciała, a jednocześnie nie mieć z nim żadnego kontaktu” – zauważał. Dzięki lepszemu połączeniu ze swoim ciałem łatwiej wyłapać fizyczne oznaki stresu i poradzić sobie z nimi. Poczuć, że od nie wiadomo kiedy ma się zaciśniętą szczękę, uniesione ramiona, twarde barki – jest się w ciągłym napięciu. Tymczasem dopóki nie wiemy, że żyjemy w chronicznym stresie, nie możemy nic z nim zrobić.
Ćwiczenia uważności unaoczniają, że mamy wpływ na swój poziom stresu. Nie zawsze możemy zmienić okoliczności, w których się znajdujemy, ale na pewno to od nas zależy, jak będziemy na nie reagować. Przełykać je byle szybciej czy może przyglądać się im ze wszystkich stron i powoli obracać w ustach. Nawet jeśli nie każda rzecz, która spotyka nas w życiu, okaże się tak słodka jak rodzynki, dobrze jest poznać jej smak, dowiedzieć się, jakie dokładnie myśli i emocje w nas wywołuje.
Twórca mindfulness przekonuje, że zatrzymanie się jest nie tylko aktem miłości do życia, lecz także po prostu aktem zdrowego rozsądku. Nasza uwaga niezwykle łatwo zmienia swoje trajektorie (rzućmy piłką tenisową o ścianę albo sufit, a zobaczymy, co się będzie dalej z nią działo), w dodatku zazwyczaj w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z tego, że odpłynęliśmy myślami gdzie indziej. Łatwo sobie wyobrazić, czym grozi rozproszenie koncentracji np. podczas prowadzenia auta, trudniej zrozumieć, co się z nami dzieje, gdy żyjemy bez uważności, właściwie nie wiedząc, co czujemy i co myślimy.
Celem medytowania nie jest doskonalenie się ani nawet obniżenie poziomu stresu – oczywiście to wszystko występuje, ale są to raczej, można by powiedzieć, efekty uboczne. W medytacji najważniejsze jest po prostu to, aby w niej trwać, niczego nie oczekując, nie osądzając. Obserwowanie swojego oddechu albo skanowanie ciała działa odprężająco, jednak dobrze byłoby pamiętać o tych czynnościach nie tylko wtedy, gdy potrzebujemy relaksu albo uspokojenia nerwów. Róbmy to także po prostu, aby pobyć ze sobą. Przecież właśnie tak postępujemy z tymi, którzy są dla nas ważni.
Zacząć od początku
Nauka mindfulness jest polecana zwłaszcza osobom zmagającym się z psychicznymi lub psychosomatycznymi dolegliwościami, ale przynosi korzyści każdemu, podobnie jak zdrowe jedzenie. Przy czym tak samo jak przy zmianie diety tutaj też wyrobienie nowych nawyków wymaga czasu i cierpliwości. I odrobiny dobrej woli na początek, bo – jak tłumaczy Kabat-Zinn – jeśli zaczynamy praktykę medytacyjną z nastawieniem „spróbuję, chociaż i tak nic z tego nie wyjdzie”, najpewniej rzeczywiście będziemy mieli rację. Szybko zrezygnujemy, kiedy poczujemy dyskomfort (a nauka skupiania uwagi łatwa nie jest) albo gdy skutki medytacji nie pojawią się tak szybko, jak byśmy chcieli.
Paradoksalnie jednak gorliwość neofity też nie pomaga. „Jeśli ktoś podchodzi do medytacji jak »prawdziwy wyznawca«, z pełnym przekonaniem, że ta ścieżka jest przeznaczona dla nas, że uważność to »odpowiedź«, prawdopodobnie wkrótce mocno się rozczaruje. Gdy tylko stwierdzisz, że jesteś tą samą osobą, którą zawsze byłeś, i że ta praca wymaga wysiłku i konsekwencji, a nie po prostu romantycznej wiary w wartość medytacji, odprężenia czy uważności, być może zauważysz, że podchodzisz już znacznie mniej entuzjastycznie niż na początku” – wyjaśnia Kabat-Zinn w Życiu, pięknej katastrofie. Bazując na doświadczeniu z Kliniki Łagodzenia Stresu, utrzymuje też, że statystycznie największe szanse, by nauczyć się uważności, mają osoby z lekko sceptycznym nastawieniem, ale jednocześnie z silną motywacją.
Nie zawsze również nauka uważności powiedzie się za pierwszym razem: „Musisz podjąć ją we właściwej chwili swojego życia, w chwili, gdy jesteś gotowy słuchać uważnie własnego głosu, własnego serca, własnego oddechu […]. To ciężka praca” – pisze w Gdziekolwiek jesteś, bądź. Dobrze jest zacząć ją w grupie z nauczycielem, chociaż niektórym wystarcza przeczytanie książki i samodzielne przejście przez kurs. Warto jednak pamiętać, że sama nauka uważności: świadomego oddychania, skupiania się na odczuciach płynących z ciała, obserwowania swoich myśli bez oceniania ich, jest dopiero początkiem. „Prawdziwa praktyka medytacji to te 24 godziny, samo życie – mówi Kabat-Zinn w radiu NPR. – Medytacja nie polega na siedzeniu ze skrzyżowanymi nogami albo leżeniu w jogowej pozycji trupa. Oczywiście to wszystko jest wspaniałe. Ale medytujemy, aby czuć się bardziej komfortowo, przeżywając absolutnie wszystkie momenty jako wartościowe. I dzięki temu odczuwać je głębiej: zarówno dobre, jak i złe, stresujące, ciężkie czy bolesne”. Bo w uważności chodzi po prostu o życie. I tak jak ten tekst można było zacząć od szpitalnej piwnicy, piłki tenisowej, rodzynki albo oddechu, tak samo jest ze świadomym, lepszym życiem – właściwie każdy początek jest dobry.