
Zbawienny, nizinny i swojski – tak w skrócie cnoty otwockiego klimatu określił w 1935 r. pisarz Cezary Jellenta. Nie zawsze jednak bywał tak lakoniczny, miastu uzdrowisku, w którym spędził ostatnie lata życia, poświęcił książkę Sosny otwockie.
Paradoksalnie, mieszkając dziś w Warszawie, można nie mieć pojęcia o tym, że na „kopnych piaskach przedstołecznej Gobi” rozwinęła się niegdyś jedna z najbardziej znanych polskich stacji klimatycznych. Albo że Świder był, a może i cały czas jest, dobry na wszystko, jak mówił poeta Gałczyński: „na złe kompleksy / na artretyzm, eklektyzm, / na miłość, / na samotność”.
Ponadstuletnią uzdrowiskowo-letniskową historię Otwocka i Świdra, dwóch podwarszawskich miejscowości, można rozpisywać na literackie głosy, które współbrzmią w sposób organiczny. Te dwa miejsca – dziś administracyjna jedność – miały bowiem równolegle dwóch ojców, lekarza i artystę, ale zacznijmy od początku. A na początku, zupełnie tak, jak w pierwszej linijce Pensjonatu Piotra Pazińskiego, książki o podotwockim Śródborowie, „na początku były tory kolejowe.”
Dobroczynne sosny
Kiedy w 1877 r. Droga Żelazna Nadwiślańska przecięła torfowiska i gęste sosnowe lasy na terenie dzisiejszego Otwocka