Uzdrowisko i letnisko Uzdrowisko i letnisko
i
Pensjonat Abrama Gurewicza w Otwocku, 1918–1939 r./NAC (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Uzdrowisko i letnisko

Renata Senktas
Czyta się 8 minut

Zbawienny, nizinny i swojski – tak w skrócie cnoty otwockiego klimatu określił w 1935 r. pisarz Cezary Jellenta. Nie zawsze jednak bywał tak lakoniczny, miastu uzdrowisku, w którym spędził ostatnie lata życia, poświęcił książkę Sosny otwockie.

Paradoksalnie, mieszkając dziś w Warszawie, można nie mieć pojęcia o tym, że na „kopnych piaskach przedstołecznej Gobi” rozwinęła się niegdyś jedna z najbardziej znanych polskich stacji klimatycznych. Albo że Świder był, a może i cały czas jest, dobry na wszystko, jak mówił poeta Gałczyński: „na złe kompleksy / na artretyzm, eklektyzm, / na miłość, / na samotność”.

Ponadstuletnią uzdrowiskowo-letniskową historię Otwocka i Świdra, dwóch podwarszawskich miejscowości, można rozpisywać na literackie głosy, które współbrzmią w sposób organiczny. Te dwa miejsca – dziś administracyjna jedność – miały bowiem równolegle dwóch ojców, lekarza i artystę, ale zacznijmy od początku. A na początku, zupełnie tak, jak w pierwszej linijce Pensjonatu Piotra Pazińskiego, książki o podotwockim Śródborowie, „na początku były tory kolejowe.”

Dobroczynne sosny

Kiedy w 1877 r. Droga Żelazna Nadwiślańska przecięła torfowiska i gęste sosnowe lasy na terenie dzisiejszego Otwocka i okolic, powoli kończył się czas puszczy i polowań, a zaczynało zainteresowanie pierwszych osadników. Wśród nich był uznany już wtedy malarz i ilustrator książek Michał Elwiro Andriolli, który szukał nowego miejsca zamieszkania gdzieś na odludziu. Znalazł je w dolinie dolnego Świdra, ukochał i zakupił 12 włók ziemi (ok. dwustu hektarów) po obu brzegach rzeki.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

A zaraz potem zamienił swoją samotnię w kolonię letniskową „Brzegi”. Andriolli, „ilustrator niezwykły, zamaszysty, egzaltowany, bujny i rozlewny, jak  właśnie rzeka w czasie wylewu” (Jellenta) nad Świdrem zyskał przedsiębiorczy rozmach. Wymyślił sobie styl, charakterystyczną kombinację elementów drewnianej architektury szwajcarskiej, rosyjskiej i mazowieckiej, w którym zbudował nie tylko swój drewniany dom-pracownię (nazwał go „Mój”), ale całe skupisko dworków dla odwiedzających go przyjaciół z Warszawy. Byli wśród nich m.in. Henryk Sienkiewicz i Bolesław Prus, który jako jeden z pierwszych podjął próbę opisania tych architektonicznych „cacek” w swoich Kronikach. Na funkcjonującą do dziś nazwę „świdermajery” musiały jednak poczekać do czasów powojennych, kiedy to Konstanty Ildefons Gałczyński w opublikowanym w „Przekroju” poemacie „Wycieczka do Świdra” napisał, że „Te wille, jak wójt podaje, / są w stylu świdermajer” (oczywiście, żaden wójt niczego takiego nie podawał!).

Sukces Andriollego sprawił, że zaledwie w kilka lat okolica zaroiła się od ozdobnych, sosnowych willi i stała modnym letniskiem, a wkrótce również uzdrowiskiem. Na nic zdałyby się bowiem same walory wypoczynkowe, dogodne położenie względem Warszawy i dobra z nią komunikacja, gdyby rozwojowi tych terenów nie sprzyjał uznany przez środowiska medyczne wybitnie korzystny mikroklimat. Podkreślał to już pierwszy monografista Otwocka Edmund Diehl w 1893 r., a więc w roku, kiedy umiera Andriolli, a na scenę wkracza doktor Józef Marian Geisler. To właśnie on odkrył Otwock dla medycyny i założył tu pierwsze na ziemiach polskich nizinne, stałe (nie sezonowe) sanatorium dla „piersiowo-chorych”.

Dr Geisler leczył głównie popularną wówczas metodą hydroterapii, ale też dietetyką, w tym kumysem: „Pod zawiadywaniem D-ra J. Gejslera znajduje się też i miejscowy zakład kąpielowy, obecnie niezbyt jeszcze obszerny, w którym urządzono wanny do kąpieli zwyczajnych, mineralnych i igliwiowych (…). W kiosku z wodą sodową otrzymać można kumys, na miejscu przez specyjalistę tatara przygotowany codziennie, więc świeży, jak również kefir i wody mineralne” (pisał Diehl). Do tego dr Geisler zalecał pacjentom gimnastykę i terapię zajęciową na świeżym powietrzu, np. prace w ogrodzie. Dziś budynki jego zakładu już nie istnieją, przetrwała za to bezimienna alejka odchodząca od ulicy Kościelnej, na którą do tej pory wtajemniczeni mówią „droga do Geislera”. Do wybuchu II wojny światowej w Otwocku praktykowało ponad 170 specjalistów, w tym Odo Bujwid i dr Stanisław Krzyżanowski, ojciec Ireny Sendlerowej, a na kuracji przebywali tu m.in. pisarze Stanisław Brzozowski, Cezary Jellenta czy towarzyszący chorej żonie Władysław Reymont.

Geisler i inni przedsiębiorczy lekarze, a także prywatni inwestorzy powielali architektoniczny styl Andriollego, ponieważ otwarte lub zabudowane ganki doskonale nadawały się do werandowania przez cały rok. Jakkolwiek zabawnie czy nieprawdopodobnie może to dziś zabrzmieć, komisja lekarska badająca warunki klimatyczne Otwocka po II wojnie światowej określiła je jako „najbardziej zbliżone do klimatu Egiptu”, a więc optymalne jeśli chodzi o leczenie nawet najcięższych postaci gruźlicy płuc (orzeczenie to publikowały „Wiadomości Otwocka” z 2 lutego 1958 r.).

I nie chodzi tu o samą „dobroczynną armję otwockich sosen”, których szeroko rozgałęzione parasole wydzielają olejki eteryczne i produkują dużą ilość chlorofilu, ale także o usytuowanie na najwyższym tarasie piaszczystym w okolicy i budowę geologiczną terenu. Zarówno Otwock, jak i Świder mają rzadko spotykaną, wysoko przepuszczalną glebę. Sięgające 30 m w głąb coraz bardziej gruboziarniste piaski gwarantują szybki odpływ wód opadowych i niski stopień odparowywania, tak że nawet po obfitym deszczu ziemia jest sucha już po kilkunastu minutach.

Jeszcze nie Karlsbad, ale więcej niż Ciechocinek

Mimo sąsiedztwa i wielu cech wspólnych Otwock i Świder to nie to samo. Różnicę definiuje rzeka Świder, która nasyca wilgocią powietrze letniska, co dawno temu zdecydowało o rozwoju Świdra w nieco innym kierunku niż Otwock. Z uwagi na zwiększoną wilgotność Świder, w przeciwieństwie do prawie absolutnie suchego Otwocka, nie był wskazany dla „gruźliczo-chorych”, kierowano tu natomiast osoby z problemami układu krążenia, nieżytami nosa i gardła, z nerwicami, rekonwalescentów, „głównie zaś ludzi fizycznie i umysłowo wyczerpanych, którzy szybko odzyskują tu utracone siły i równowagę ducha” (Łażewski). Prywatni właściciele pensjonatów reklamowali natomiast przede wszystkim walory rekreacyjne Świdra – falistość gruntu, malownicze ujście rzeki do Wisły, plażę przypominającą plaże nadmorskie. Podkreślali też „tę wyższość nad Otwockiem”, że nie był on tak gęsto zabudowany ani tak zaludniony – nawet przyjmując latem 5 tys. gości – jak Otwock, który w okresie międzywojennym potrafił gościć nawet dwukrotność liczby swoich mieszkańców, czyli około 40 tys. kuracjuszy i letników.

A byli wśród nich głównie niezbyt zamożni żydowscy mieszkańcy Warszawy, których nie stać było na wyjazd do bardziej oddalonych uzdrowisk: „Francja-elegancja. Może jeszcze nie Karlsbad, ale więcej niż Ciechocinek”, podsumowuje, studiując przedwojenne prospekty, Piotr Paziński. Również ponad połowę właścicieli letniskowych nieruchomości stanowili Żydzi, wśród nich wielu lekarzy, na przykład felczer Józef Przygoda, który dwa lata po dr. Geislerze otworzył pierwszy „zakład leczniczy dyjetetyczno-hygieniczny dla Izraelitów”. Podzielone na trzy części getto otwockie miało „dzielnicę kuracyjną”.

I tutaj narracja o letnisku-uzdrowisku się urywa, a raczej zapętla. Wracamy do początku, do torów kolejowych, od których to wszystko się zaczęło i przy których też wszystko się skończyło. Mam oczywiście na myśli wojenne doświadczenie większości mieszkańców tej okolicy i wiadomy pociąg, który po tych samych torach odjechał do Treblinki. Otwockowi przez jakiś czas po wojnie udało się utrzymać status uzdrowiska, Gałczyński w 1949 r. zabrał nas jeszcze na „Wycieczkę do Świdra”, wciąż funkcjonuje tu wiele szpitali, drewniane wille, których coraz mniej, „udają, że ich nie osierocono” (Paziński) i Otwock – jak pisał Piotr Sommer – nadal „rymuje się z sosną”, ale to miejsce nigdy nie odzyskało dawnego klimatu.

Coś jednak w ostatnich latach pączkuje i nie jest to tylko (tylko?) sosna w porze majowej. Uzdrowisko w pierwotnym kształcie nie ma już racji się odrodzić, zwłaszcza w obliczu palącego nas ostatnio problemu smogu, ale rodzi się nowa dynamika. Mirosław Bałka od 2011 r. zaprasza do Otwocka artystów, którzy podejmują działania w przestrzeni publicznej, od 2012 r. odbywa się Festiwal Świdermajer promujący lokalne dziedzictwo kulturowe, w 2018 r. głośnym echem odbił się organizowany przez całe lato na świderskich plażach wielokulturowy festiwal Membrana, który miał ludziom wrócić rzekę, a rzece ludzi, zaś lada miesiąc do użytku zostanie oddana odbudowana perła otwockich świdermajerów – tzw. Nowy Gurewicz, czyli dawne luksusowe Uzdrowisko Abrama Gurewicza. I jeszcze te wzruszające tablice kierunkowe z zabytkowych wiat kolejowych na linii otwockiej, które niezmiennie wskazują „kierunek do Otwocka”.

Chwile wolne nad „Przekrojem”

We wrześniu 1949 r. Teatrzyk Zielona Gęś miał zaszczyt przedstawić czytelnikom „Przekroju” „staromodną poezjooperetkę” zatytułowaną Wycieczka do Świdra. Jak głosi anegdota, Konstanty I. Gałczyński nie zdążył z kolejnym odcinkiem cyklu i dlatego zaproponował redakcji swój poemat. Przy okazji tego tekstu narodziło się w polszczyźnie nowe słowo – świdermajer – określające architektoniczny styl podwarszawskiego uzdrowiska. Fragmentem poematu też jest „Piosenka o braciach Rojek”, rozpoczynjąca się od słów: „Chwile wolne nad »Przekrojem« / ja spędzam w dezabilu / tam piszą bracia Rojek / lecz nie wiadomo ilu”.

Dziś mamy zaszczyt przypomnieć dwie części – drugą i finałową, siódmą – tej „staromodnej poezjooperetki”.

ilustracja: Marek Raczkowski

ilustracja: Marek Raczkowski

Wycieczka do Świdra

Konstanty I. Gałczyński

(…)

Jest willowa miejscowość,
nazywa się groźnie Świder,
rzeczka tej samej nazwy
lśni za willami w tyle;

tutaj nocą sierpniową,
gdy pod gwiazdami idę,
spadają niektóre gwiazdy,
ale nie na te wille,

spadają bez eksplozji
na biedną głowę moją,
a wille w stylu groźnym
tak jak stały, tak stoją –

dzień i noc; i znów nocą
nikły blask je oświetla;
cóż im „Concerto grosso”
Fryderyka Jerzego Haendla!

Te wille, jak wójt podaje,
są w stylu „świdermajer”.

(…)

Gdy jesteś smutny, mój złoty,
gdy cię męczą kłopoty,
zapamiętaj to słowo z sześciu liter:

ŚWIDER – na złe kompleksy,
na artretyzm, eklektyzm,
na miłość,
na samotność –
Świder.

Tutaj, złoty kolego,
możesz czytać Heinego,
jakąś prozę, albo „BUCH DER LIEDER”

Nie wysoko. Nie za nisko.
Fenomenalne letnisko.
Świder.
Powtarzam:
Świder.

Tekst z archiwum, nr 232/1949 r.

Czytaj również:

Złamana obietnica Renu Złamana obietnica Renu
i
Widok na Ren, z Koblencją w tle, z Twierdzy Ehrenbreitstein; zdjęcie: Bahnfrend (CC BY-SA 4.0)
Ziemia

Złamana obietnica Renu

Andreas Weber

O rzece, która była kiedyś ostoją wolności, ale potem wraz z nią uregulowano środko­wo­europejską duszę, pisze niemiecki biolog i filozof.

Ren – dla mnie to las. Ren to przejrzysta zieleń osik, wierzb, topoli i grabów nad cichym, łagodnym zakrętem rzeki, zieleń rozwijająca się w wiosnę i jaśniejąca, jakby nie tylko pochłaniała, ale sama wytwarzała światło, które migocze i lśni na powierzchni wody.

Czytaj dalej