Zajęcia z oddychania sprawiły, że szybko poprawiła się jakość mojego snu i stałem się mniej nerwowy niż kiedykolwiek wcześniej. Jednak odkrycie, jakie mechanizmy na to wpłynęły, zajęło mi wiele lat.
Miejsce wyglądało jak sceneria ze starego horroru: ściany z odłażącą farbą, zakurzone okna, złowieszcze cienie w świetle księżyca. Wszedłem przez bramę, wspiąłem się po skrzypiących schodach i zapukałem.
Drzwi otworzyły się i stanęła przede mną kobieta po trzydziestce, z gęstymi brwiami, o nieco zbyt dużych zębach. Zaprosiła mnie do środka i powiedziała, żebym zdjął buty. Potem poprowadziła mnie do przestronnego salonu. Podniosłem wzrok i zobaczyłem błękitny sufit, na którym namalowano pierzaste chmury. Usiadłem koło okna, ignorując wiatr potrząsający szybą. W żółtym świetle latarni widziałem kolejne osoby wchodzące do środka: faceta z oczami więźnia, blondynkę z nieudanym bindi [znak na czole malowany przez wyznawców hinduizmu – przyp. red.], przesuniętym nieco na lewą stronę.
Przyszedłem tu z zalecenia mojej lekarki. „Nauka oddychania dobrze panu zrobi” – powiedziała. Kurs miał wzmocnić moje niewydolne płuca, uspokoić rozdygotany umysł i może sprawić, że nabiorę nieco dystansu do rozmaitych spraw.
Od paru miesięcy przechodziłem trudny okres. Borykałem się ze stresem w pracy, mój 130-letni dom zaczął się rozpadać. Dopiero co wyleczyłem się z zapalenia płuc. Miałem je też rok wcześniej, i dwa lata wcześniej.