Wędrówkę po górach, a nawet wyjście na spacer można przeżywać jako pielgrzymkę. Tak w każdym razie uważa Christopher Ives. profesor religioznawstwa w Stonehill College i miłośnik pieszych wycieczek.
Mateusz Demski: Czy zwykła piesza wędrówka może być formą pielgrzymki?
Christopher Ives: Tak sądzę. Phil Cousineau pisał, że „uważne skupienie na ścieżce pod stopami i szacunek dla celu, do którego się zmierza, może uczynić najzwyklejszą wycieczkę świętą podróżą”.
Ale przeważnie mamy jednak inne skojarzenia, gdy słyszymy słowo „pielgrzymka”.
To prawda, we wszystkich religiach pielgrzymka ma w założeniu wyprowadzać wędrującego poza życie codzienne. Zwyczajowo celem ma być „siedlisko mocy”, czyli miejsce, w którym można połączyć się z siłami wyższymi, poczuć boską obecność. Dla muzułmanów będzie to Al-Kaba w Mekce. Hindusi wędrują do Waranasi, gdzie biorą rytualne kąpiele w wodach Gangesu. Żydów podobne doświadczenie czeka przed Ścianą Płaczu w Jerozolimie. Chrześcijanie mają Santiago de Compostela w Hiszpanii, a buddyści – górę Wutai Shan w Chinach.
Myślisz, że coś łączy wszystkie te miejsca i tych ludzi, którzy tam zmierzają?
Dobrze opisuje to Victor Turner, brytyjski antropolog, którego teksty poznałem w college’u. W swoich pracach skupiał się na rytuałach przejścia oraz pielgrzymkach, twierdząc, że zawsze dzielą się one na trzy etapy. Pierwszy polega na separacji – pielgrzym świadomie opuszcza społeczeństwo, porzuca związane z nim zasady i hierarchię. Drugi etap to wejście w sferę liminalną: wędrujący wyłącza się ze swojej tożsamości i statusu. Nie liczy się, że w życiu codziennym jest profesorem, mężem czy bratem; że jest biedny albo bajecznie bogaty. Nagle znikają podziały.