Odłączenie się od Facebooka, niezaglądanie na Twittera, nieprzeglądanie Instagrama. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, ale bardzo wiele jest do zyskania.
Nie ma chyba większego banału, niż powiedzieć, że żyjemy w bardzo złożonym, szybko się zmieniającym i obciążającym nas świecie. Już jedna z tych cech wystarczyłaby, żeby uczynić nasze życie trudnym i wymagającym. Co dopiero trzy naraz! Wszystko pędzi do przodu, staje się stare, nim się do czegokolwiek przyzwyczaimy, oczekiwania i wymagania rosną z każdej strony. Trudno za wszystkim nadążyć, trudno się wyrobić z tym, co powinniśmy zrobić, i z tym, co zrobić musimy. Kto nie zna tego uczucia, ten… pewnie i tak nie czyta tego tekstu, więc możemy spokojnie założyć, że wszyscy znacie.
Rad, jak sobie z tym radzić, jest bez liku, ja chciałbym dzisiaj dać pierwszeństwo jednej. Jest może oczywista, wytarta, banalna, co nie znaczy, że łatwa do wprowadzenia w życie. Przeciwnie, może być bardzo trudna, ba, niemożliwa do zrealizowania. O co chodzi? O odłączenie się od mediów społecznościowych.
Media społecznościowe, ten gorzkosłodki, wspaniały i straszny wynalazek naszej cywilizacji mają – poza wszystkim innym – tę niebywałą cechę, że ogromnie wzmacniają, a najczęściej same tworzą atmosferę natychmiastowości i podkręcenia, nerwowości, natarczywości, które przeradzają się w osaczenie. Nie darmo się mówi, że „kryzysy w social mediach wybuchają w weekendy” i nie bez racji się twierdzi, że to właśnie za ich sprawą czas koniecznej reakcji (dla polityka, dziennikarza czy szefa dużej firmy) zmniejszył się do godzin, a czasem nawet minut.
Nie wiemy, jak zachowywaliby się Seneka czy Marek Aureliusz na Facebooku (na razie mamy tylko stronę „Sztuka życia według stoików”, na którą, paradoksalnie, zapraszam), ale jednego możemy się domyślać bez pudła: doradzaliby korzystanie z nich z umiarem. Jako i ja doradzam. A ponieważ o umiar bywa trudno, proponuję zerwanie, odłączenie się. Może nie na zawsze, może nie bezwarunkowo – to, przypuszczam, będzie zbyt trudne i nawet stoicy nie powiedzą nam, jak wtedy żyć i pracować. Ale nawet wtedy, kiedy się nie da, na ile da się – próbować trzeba.
Stan duszy człowieka, który kiedyś zaglądał do social mediów dużo za dużo, a teraz jest na odwyku (nawet jeśli jest to odwyk czasowy), jest stanem niemal nirwanicznym. Przesada? Może, ale lekka. Bo dopiero po paru tygodniach po wylogowaniu widzimy, jak bardzo nam to stałe bycie zalogowanym wchodzi na głowę. Ustawiczność sprawdzania, wyuczony odruch kontrolowania zawsze czegoś: powiadomień, zaproszeń, czy ktoś czegoś nie napisał, czy czegoś od nas nie chce. A w mediach społecznościowych zawsze ktoś czegoś chce – po to przecież powstały. Odcięcie się od tego wszystkiego to dobrowolna emigracja do XX wieku, do świata bez mała analogowego, świata, który się toczył wolniej. I to jest niezwykłe doświadczenie.
Nagle odzyskujemy spory kąsek czasu i życia, tylko dla siebie. Nagle uświadamiamy sobie, że w tysiącu i jednej rzeczy wcale nie musimy brać udziału, że one sobie świetnie poradzą bez nas. Ja, kiedy jestem w tej fazie odłączenia (oby były jak najczęstsze i jak najdłuższe), lubię patrzeć sobie na miejsca, twarze i ludzi dookoła, szczególnie tych trzymających ciągle telefony w dłoniach. Gdzieś tam, wśród nich, a poza mną, płynie jakieś wielkie życie, w którym wiecznie coś się dzieje, komć goni komć, a inba inbę. Ja od tego jestem (chwilowo) wolny, mnie to nie dotyczy. Jest w tym jakaś taka dziwna, fascynująca klarowność istnienia, życia zarazem „obok”, jak i „tu i teraz”. Mówi się czasem, że warto rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. Ale rzucenie Facebooka to są właśnie takie Bieszczady, tyle że wewnętrzne. Możemy je zabrać ze sobą do autobusu czy tramwaju, mieć je zawsze ze sobą, tę szeroką przestrzeń, w której można wreszcie odetchnąć. Wspaniałe uczucie, którego coraz mniej, ale o które trzeba walczyć. Przynajmniej raz na jakiś czas.