Potężne drzewa łamie, a trzciną lekko kołysze. Renata Lis przygląda się relacjom, jakie z wiatrem miewali bohaterowie liryczni, postacie mityczne, a także ona sama.
Zdaje się, że to już ostatnie lata, kiedy możemy poczuć na własnej skórze klimat naszego dzieciństwa. Ten, o którym uczą na lekcjach geografii: przejściowy między morskim i kontynentalnym, a przede wszystkim umiarkowany. Jest to klimat typu „ni pies, ni wydra” (sprawdziłam: wydra jeszcze nie padła ofiarą antropocenu, więc wyrażenie wciąż ma rację bytu), ale bez wyskoków. Bo choć polskie pogody układają się w pepitkę, to ich amplitudy mieszczą się w granicach rozsądku: po deszczu może być powódź, ale raczej nie potop; wiatr może zerwać dach z kurnika, ale krzyża z Giewontu nie zdmuchnie. Przez tę sielankę względnej stabilności przebijają już pomruki nadciągających kataklizmów (zdarzają się burze piaskowe i coraz częściej obserwuje się trąby powietrzne), jednak na razie odbieramy to jako anomalię – normą jest dla nas