Wyłapuję radość z powietrza Wyłapuję radość z powietrza
i
"Plaża w Cabasson", Henri–Edmond Cross, 1891–1892 r., The Art Institute of Chicago/Rawpixl (domena publiczna)
Złap oddech

Wyłapuję radość z powietrza

Jan Stoberski
Czyta się 7 minut

Koniec z bezmyślnym oddychaniem! Przestańmy marnować powietrze, wdychając je bez przyjemności – w czasach gęstych od smogu przypominamy tekst z archiwum „Przekroju”.

Kilka łyków świeżego powietrza pokrzepiło mnie nieraz więcej niż obiad z kilku dań. Bo chociaż nękała mnie jakaś zgryzota i chciało mi się ciężko sobie westchnąć, to gdy tylko wchłonąłem w siebie raz i drugi obfitszą porcję tlenu, od razu stawałem się pogodniejszy, a moje głębokie oddechy przeistaczały się w końcu w parsknięcia śmiechem.

Cząsteczki powietrza więc to moi niezawodni sojusznicy, wypróbowani niezliczone razy pocieszyciele, gotowi przybywać mi z odsieczą ochoczo, ile razy ich tylko zawezwę. Każdej chwili przecież mam ich koło siebie całe masy i mogę na nich liczyć bardziej, niż na wszystko inne, bo nie zawsze mogę mieć wszak koło siebie przyjaciela, ulubionego psa, drzewa czy kwiaty. Kto by potrafił uczynić z powietrza główny przedmiot swoich uczuć, nigdy chyba nie chodziłby po świecie z żałoś­nie spuszczoną głową jako gorzko zawiedziony amant.

Niekiedy wyobrażałem sobie, że robię swoje głębokie oddechy nie w pobliżu Wisły, ale gdzieś nad Gangesem, wraz z grupką hinduskich jogów i wtedy, jako człowiek bardzo towarzyski, stawałem się szczególnie wesół. Wdychałem też w siebie powietrze niemal z uczuciem szczęścia, a mój radosny śmiech zdawał się ogrzewać błogo płuca i serce.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Cieszyło mnie także niemało, gdy jeden z jogów, którzy stali niby tuż koło mnie, zaraził się mym śmiechem i przez chwilkę parskał niefrasobliwie, a potem, kiedy inni jogowie spoglądali nań ze zdziwieniem i lekką naganą, wskazał wzrokiem na mnie, usprawiedliwiając się w ten sposób i powiadając jakby: ­– To przez tego zbyt wesołego Polaka tak się zapomniałem!

Trudno mi zazwyczaj wciągać w siebie wonne powietrze ze zmartwiałą, posępną twarzą jak jakiś melancholik, przygnieciony troskami, przed którymi nie widzi ratunku. Tak samo nie potrafię chrupać czekolady z miną zbyt boleściwą. A hausty świeżego, wonnego powietrza łykam ostatnimi czasami niby jakieś zrazy czy kotleciki węchowe (nie musząc tych przysmaczków gryźć ani żuć).

Przez długie lata bowiem oddychałem przeważnie w sposób bezmyślny, niedbały, nie ciesząc się niemal procesem oddychania, pochłonięty myślą o kimś, kto dokuczył mi choćby najlżej, bo bywałem głupio przewrażliwiony w swej miłości włas­nej czy ambicji. Zmarnotrawiłem więc w ten sposób olbrzymie ilości powietrza, wdychając je w siebie bez większej przyjemności. (To może jeszcze gorzej, niż gdybym przehulał ogromny majątek!)

Obecnie jednak bardzo mnie zazwyczaj radują i bawią owe bataliony cząsteczek powietrza, przesuwające się wciąż przez mój nos i gard­ło. W płucach swych urządzam bez­ustannie wielkie przyjęcia dla coraz to nowych drobin tlenu i azotu, dla coraz to innych, przemiłych przybyszów, a wszystkich ich witam nadzwyczaj przychylnie, i czekam na nich z utęsknieniem. Przybywają przecież do mnie niewidzialni, ledwie wyczuwalni w ważnym celu, by przedłużać me istnienie na ziemi, by ofiarowywać mi niejako nowe chwile życia, jako miły upominek przyjacielski.

Do tych moich gości miewam chwilami w duchu uroczyste przemowy. – Bywajcież – mówię – moi drodzy! Ale bawcie u mnie tylko przez czas bardzo krótki, by robić miejsce następnym gościom! Odwiedziny więc wasze uważam za skończone!

Przyjmuję swych gości dzień i noc i będę ich przyjmował aż do chwili, gdy powietrze złoży mym komorom płucnym ostatnią wizytę, gdy nie będę już mógł dłużej oddychać, choć wielką pewnie będę miał na to ochotę.

Ponieważ na ogół dość dobrze radzę sobie z własnym przygnębieniem czy irytacją i nie czekam prawie nigdy bezczynnie, aż one za mnie kiedyś tam ustąpią, rzadko kiedy oddycham apatycznie i jakby tylko dlatego, że muszę oddychać, by żyć. Ani myślę wzorować się na Laliku! Bo Lalik o różne przyjemnostki fizyczne dba tak, jakby one były nieskończenie bardziej cenne niż spokój duchowy. Bez chwilki ociągania się dobiera sobie cukru, gdy kawa jego jest nie dość słodka, tak samo nie zwleka ani chwili z obandażowaniem palca, gdy go skaleczy.

Lecz jakże niezdarnie zabiera się do otrząśnięcia z siebie smutku, do stłumienia swego gniewu czy przezwyciężenia swego lenistwa, by mógł czuć się bardziej zadowolony z życia! Swojej melancholii czy irytacji poddaje się zazwyczaj tak ulegle, jakby były one jakąś koniecznością, czymś narzuconym mu przez los, co z pokorą powinien znosić. Czerpie zresztą nieraz chlubę ze swych kiepskich humorów, gdyż perswadował mi pewnego razu:

– Te moje smutki dowodzą jednak, że jestem zdolny do ich odczuwania, że jestem naturą głębszą, bardziej wrażliwą, dlatego też nie umiem uporać się z nimi tak łatwo, jak inni ludzie i wyczekuję zwykle długo, aż mnie w końcu mój smętek opuści, aż ktoś poprawi mi humor!

Melancholie Lalika nie budzą w nim jednak nigdy jakichś ciekawszych myśli ani dowcipniejszych spostrzeżeń, a tylko przeistaczają go na całe godziny w rozmarzonego niby poetycznie lenia, w załzawionego, apatycznego niezdarę i malkontenta, zarażającego czasem drugich swą ponurością. Ja znów robię zawsze, co mogę, by likwidować u siebie jak najspieszniej wszelkie nadmierne smutki, gniewy, a zwłaszcza niezadowolenie z siebie, gdyż gnębią mnie one nie mniej niż muszka tkwiąca pod powieką czy gwóźdź uwierający mi podeszwę.

Coraz też większy żywię respekt przed własnym sumieniem i nie liczę na to, że głos jego zamilknie może we mnie, że nie będzie osłabiał mej radości życia, że nie będę może odczuwał duchowego niesmaku i niechęci do samego siebie, gdy okażę się samolubem, pyszałkiem, wałkoniem czy sknerą. Tysiące razy przecież robiłem jakby próby, by bagatelizować sobie głos sumienia, by zagłuszać go w sobie sprytnie w najrozmaitszy sposób, by cieszyć się życiem, udając, że go nie słyszę, ale nigdy mi się to nie udawało. Rezygnuję więc na zawsze z podobnych prób.

Dość też razy upewniałem się jakby co do tego, że przesadnie surowe oburzanie się na ludzi z lada powodu może mi obrzydzić życie. Moje zresztą srogie gniewy – przypuszczałem – mogły mnie narazić na czyjeś kpiny czy spojrzenia pełne politowania, wolałem więc się ich zazwyczaj wstydzić przed drugimi i najchętniej sapałem ze złości wtedy, gdy znalazłem się sam.

Sama ambicja nie pozwala mi popadać w przygnębienie. Czyż ja nie potrafię być bardziej dziarski niż Lalik? Zamiast też pojękiwać, wzdychać ciężko i narzekać, że nie powiodło mi się to i owo, wolę powiedzieć sobie: – W przyszłości na pewno będą mnie spotykały same prawie pomyślne wydarzenia, mogę więc nimi cieszyć się już naprzód, i marzyć o nich radośnie. A że przeważnie marzenia ludzkie się nie spełniają, to co z tego? Czy snucie ich nie jest rozkoszne?

Głupcem więc byłbym niemałym, i tchórzem, gdybym tak przestał marzyć, lękając się, że doznam kiedyś zawodu i że niełatwo przyjdzie mi go znieść. Toż mężnie znoszę rozmaite rozczarowania, bo najczęściej z góry dopuszczam ich możliwość i śmieję się nawet z uciechy na myśl, że nie jestem płaczkiem, łamliwą trzciną.

Zadowalam się także ostatecznie i takimi dawkami szczęścia, które ktoś bardziej wybredny uznałby za nader mizerne. Nie jestem zbyt łapczywy i wymagający, nie żądam też stanowczo, jak Lalik, by w życiu wszystko prawie mi się wiod­ło, by zdrowie stale mi dopisywało, by nikt mnie w niczym nie zawiódł. Obejdę się też bez tych wszystkich uciech, jakie mnie ominą!

Zdając sobie sprawę, jak bardzo moje humory są uzależnione od tego, o czym danej chwili myślę, staram się nie zaprzątać sobie głowy rozmaitymi przykrymi wspomnieniami, przeczuciami, głupawymi lękami czy pragnieniami. Niechże rozsądek stoi na straży mego duchowego zdrowia, niby strażnik, baczący uważnie ze swej wieży, czy jakiś wróg nie zamierza wtargnąć na tereny twierdzy!

Niech broni mnie zwłaszcza przede mną samym, przed mymi różnymi wybrykami! Niechże trochę rzadziej czynię sobie wymówki, bo różne drobne przewinienia muszę sobie co jakiś czas wyrzucać. Moje rozmaite skłonności, nawyczki, słabostki (szkodliwe zresztą najbardziej dla mnie samego) są wszak we mnie zbyt silne, bym od czasu do czasu nie miał im ulegać i nie psioczyć później na swą głupotę czy słabość. Obecnie na przykład jestem bardziej pogodny i niezadowolenie z siebie przestało mi ciążyć głównie dzięki temu, że udało mi się w końcu zapomnieć o tym, ile to czasu obróciłem wczoraj na dość mdłą gadaninę, na zbyt sutą kolację, i robienie rozmaitych planów życiowych.

Odzyskałem także obecnie pogodę ducha, ponieważ postanowiłem sobie energicznie: – Odtąd niechże inni oskarżają siebie o lenistwo, ale nie ja, bo już od jutra zaczną się wreszcie spełniać moje dawne marzenia, bym nie żył jak leniwy nicpoń, ale jak pracowity mędrzec! Czas już na to, by być bardziej wartościowym człowiekiem nie tylko w swych rojeniach!

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

 

Tekst pochodzi z numeru 973/1963 r., a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Gotham w niecce Gotham w niecce
Złap oddech

Gotham w niecce

Kuba Janicki

Bez trudu jestem w stanie przypomnieć sobie moment, w którym poczułem, że Kraków, moje miasto, w którym mieszkam od urodzenia, bezwzględnie mnie truje. Było to dokładnie w chwili, gdy po raz pierwszy o tym przeczytałem, mniej więcej siedem lat temu. Dopóki bowiem na przymglonym horyzoncie nie pojawili się antysmogowi aktywiści, o smogu się w Krakowie… no właśnie, nie wiedziało? Nie mówiło? Traktowało jako oczywiste zjawisko meteorologiczne, niewarte uwagi większej niż jakaś, dajmy na to, gołoledź? Nie wiem, trudno mi samemu to zrozumieć, a co dopiero wyjaśnić. Smog może i był, ale do 2012 r. nie istniała jego świadomość. By posłużyć się tyleż wyświechtaną, co trafną analogią, byliśmy wtedy wszyscy jak ten pan Jourdain, co to odkrywa, że mówi prozą. Odkryliśmy, że oddychamy śmiercią.

Odkrycie to przyniosło traumę na miarę odwlekanej w nieskończoność, lecz nieodwołalnej medycznej diagnozy – na masową skalę. Podobnie jak świeżo uświadomiony w swej kondycji chory, przeszliśmy intensywną fazę buntu: marsze na ulicach, maski na twarzach, tablice upamiętniające ofiary smogu na murach, nawet apel do papieża Franciszka opublikowany we włoskiej prasie codziennej. Następnie przyszło nieuchronne pogodzenie się z faktem choroby i oczekiwanie, że ktoś szybko zaordynuje skuteczną terapię. Przy okazji nastąpiła przyśpieszona obywatelska edukacja, tak że właściwie do dzisiaj z każdym można w Krakowie porozmawiać o niskiej emisji czy zabudowie korytarzy powietrznych.

Czytaj dalej