Dwa obrazy wydobyte z pamięci. Jeden to raj utracony, drugi – jego przeciwieństwo.
Dla Kuby Wojnarowskiego, towarzysza pierwszych wypraw
Szklarnia
Do Szklarni idzie się przez las. Nad głową misternie zapleciony dywan z konarów i gałęzi. Promienie słońca przeświecające przez drobne przesmyki. Pod stopami mech, liście, suche badyle. Skondensowane aromaty butwiejących pni, konwalii, kory, dzikich malin, paproci. Sunące w sobie tylko znanych kierunkach ślimaki bez skorupek. Wrony i wróble jakby jakieś inne niż te, które moszczą się na co dzień na słupach i płotach. Wielkie koniki polne jak istoty z odległych wymiarów, niedopasowane do ziemskiej geometrii i grawitacji. Osy, których ukąszenie boli nieporównanie bardziej niż poczciwe ukłucia komarzych igiełek. Chrzęst, brzęczenie, świergot. Niekiedy szum samochodowego silnika od strony szosy – zaskakująco cichy jak na odległość, z której dochodzi. Stłumiony głos sąsiada, sygnał trąbki przytwierdzonej do dziecięcego roweru.
Wspólnie z Kubą, moim bratem ciotecznym, zanurzamy się w ten przestwór niemal codziennie. Jest rok 1984 albo 1985, mam 6–7 lat, znaczną część wakacji spędzam – i przez długi jeszcze czas będę spędzał – w rodzinnej Podkowie Leśnej. To dla mnie trochę raj utracony, złota kraina, której rytm – miarowy, regularny, powolny – jest przeciwieństwem tachykardii betonowego miasta. W Warszawie dla siedmiolatka wszystko jest jeszcze obce.
Kiedy wracam do Podkowy, czuję, jakbym na powrót włączał się w mozaikę krajobrazu, wrastał w lokalną geografię.
Ale istnieją dwie Podkowy. Ta znana, oswojona