Choć nasze ciała i umysły błagają o przerwę, kultura nadała odpoczynkowi status grzechu. Co zatem zrobić, by złapać oddech?
Najpierw opowiem historię własną. Na dowód, że reprezentuję jeden z najpoważniejszych deficytów współczesności: nie umiem odpoczywać. Ale także by pokazać, że każdy z nas jest najlepszym lekarzem swojego przemęczenia i może odnaleźć drogę do głębokiego odpoczynku. Ścieżka jest prosta, tyle że niełatwo na nią wejść. Szczególnie teraz, gdy wielkomiejska cywilizacja narzuca wysokie tempo istnienia i wyśrubowane normy aktywności. Najpierw trzeba wysiąść z pędzącej rakiety życia.
Po coś, na coś
– Kiedy ostatni raz była pani na urlopie?
To pytanie mnie zaskoczyło. Było piękne letnie popołudnie, do gabinetu wpadały złote słońce i lekki wiatr. Długo obserwowałam falującą firankę. I liczyłam. Uważnie cofałam się we wspomnieniach. Psychiatra patrzył życzliwie i czekał.
– Osiem lat temu – powiedziałam powoli, choć trudno było mi w to uwierzyć. Od 29. do 37. roku życia nie zrobiłam sobie przerwy.
– To może pora odpocząć? – zawiesił pytanie w powietrzu łagodnie, jak muśnięcie. – Im więcej jest w pani życiu pracy, tym więcej powinno być odpoczynku. I choć to brzmi jak paradoks, te aspekty muszą się równoważyć.
Oczywiście, w ciągu tych ośmiu lat odbyłam całą masę podróży, w różne strony świata, głównie słoneczne i kojarzone z relaksem. Ale każdy z wyjazdów miał cel – jechałam coś zobaczyć, kogoś spotkać, napisać tekst. A ponieważ moja praca to również styl życia i pasja, łatwo było się pogubić. Przez osiem lat nie zauważyłam, że nie odpoczywam. Zauważył lekarz i bardzo delikatnie wypowiedział słowo: wypalenie.
Po nic?
Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Jak pojechać „po nic”? A raczej: po ciszę, spokój, flautę. No i dokąd? Gdzie ja nie mam niczego do załatwienia, zaobserwowania, opisania?
– Jedź do Kornwalii. Tam jest pięknie! – doradziła siostra.
– Skąd wiesz, byłaś?
– Nie, ale słyszałam.
Dobra, niech będzie Kornwalia. Pierwszy etap był łatwy: lot do Londynu i kilka sierpniowych dni w ekscytującym mieście. Zaliczyłam galerie, księgarnie, parki, dwa spektakle i trzy koncerty. Po czym kupiłam bilet kolejowy do Penzance i wsiadłam do wagonu na dworcu Paddington, czując się jak miś – zguba podróżująca do najodleglejszego zakątka, w którym nikt nie czekał. Jedynym wyobrażonym punktem zaczepienia był Land’s End – dosłowny koniec świata, najbardziej wysunięty na południe skrawek brytyjskiego lądu.
Po wieloletniej nadpobudliwości wpadłam w prowincjonalną pustkę. Nawet w szczycie urlopowym większość wiosek, mieścin i pól Kornwalii pozostaje małym nieruchomym światem, w którym czas sączy się powoli, a jedynych emocji