Żyjemy na kwietnej planecie – nie ma się zatem co dziwić, że rośliny plenią się we wszystkich obszarach naszej kultury, od medycyny po sztukę. Dekadę temu, w moim dawnym życiu, które teraz wydaje mi się całkiem obce, pracowałam jako zielarka i często rozmyślałam o interakcjach człowieka ze światem roślin.
Dumałam o naszej obsesji na punkcie upraw: intensywnym siewie, zbiorach i konsumpcji zachodzących o każdej godzinie w niemal wszystkich zamieszkanych zakątkach globu. Snułam myśli o ogrodach – małe sny o Edenie – i zastanawiałam się nad tym, jak niektóre rośliny wpływają na nasz umysł przez zawarte w nich substancje czynne oraz symbolikę, która oddziałuje na nasze emocje i wyobraźnię.
Dwie opowieści
W tamtym zielonym okresie mojego życia lubiłam wracać do dwóch opowieści. Jedna z nich liczy 400 lat, druga zaś sięga początków dziejów ludzkości. Pierwsza jest dziełem fikcji i rozgrywa się w Elsynorze, zamku Hamleta, gdy świat duńskiego księcia – wcale nie tak zaciszny, jak mogłoby się wydawać – wali się w gruzy. Ofelia, utraciwszy kontakt z rzeczywistością, wygłasza chaotyczną przemowę pełną urywków rymowanek dla dzieci i erotycznych aluzji, która pozornie świadczy o jej szaleństwie. W dłoniach ściska kwiaty, by następnie wręczyć je wybranym osobom na dworze: swojemu bratu Laertesowi, królowi Klaudiuszowi oraz Gertrudzie, świeżo poślubionej żonie i dawnej bratowej władcy. Wypowiada przy tym słynną kwestię: „Masz tu rozmaryn, na pamiątkę. Proszę cię, kochany, pamiętaj. A tu bratki, żebyś myślał o mnie […]. Dla ciebie mam kwiat czarnuszki i orlika. A dla ciebie rutę, a ta ruta jest dla mnie. W niedzielę możemy ją nazwać zielem Bożej łaski. Tylko ty, pani, musisz ją nosić inaczej niż ja. A tu stokrotka. Dałabym wam fiołków, ale wszystkie zwiędły, kiedy ojciec umarł. Mówią, że śmierć miał dobrą” [tłum. Stanisław Barańczak].
Niedługo po tzw. scenie obłędu Ofelia wpada do strumienia podczas splatania girland z kolejnych polnych roślin: pokrzyw, stokrotek, jaskrów i kwiatów nazywanych „palcem trupa” – badacze domyślają się, że mogło chodzić o obrazki plamiste lub jakąś odmianę orchidei. Ukochana Hamleta ginie w otoczeniu zieleni, wyśpiewując urywki ludowych piosenek. Na obrazie Johna Everetta Millais z lat 1851–1852 ciało Ofelii zdobią unoszące się w przejrzystej jak gin wodzie kwiaty – oprócz już wymienionych widać tam maki, miłki, szachownice i coś, co wygląda mi na brodawnik.
Druga opowieść, w której również pojawia się wątek obsesji na punkcie zbierania i wręczania kwiatów, pochodzi z o wiele dawniejszych czasów. Pod koniec lat 50. XX w. archeolodzy z Columbia University prowadzili wykopaliska w jaskini Szanidar w górach Zagros na terenie irackiego Kurdystanu. Odnaleźli tam 10 szkieletów neandertalczyków w różnym wieku, od młodych osób po starców. Jeden z nich został pochowany w skulonej pozycji, ułożony na boku, jak ktoś pogrążony we śnie lub dziecko w łonie matki. Gdy kilka lat później zbadano ziemię wokół zwłok, okazało się, że pełno w niej śladów pyłków z rozmaitych roślin, których nie znaleziono nigdzie indziej w jaskini, takich jak krwawniki, chabry i chabry wełniste, szafirki i skrzypy. Na tej podstawie badacze doszli do wniosku, że ciało zostało celowo przystrojone kwiatami, podobnie jak dziś ozdabiamy nimi groby naszych zmarłych bliskich.
W obu tych historiach urzeka mnie przekonanie, że rośliny niosą określone skojarzenia, a ich znaczenie wykracza poza ich właściwości fizyczne. Ten rozpowszechniony w wielu kulturach pogląd miał w ciągu dziejów rozmaite konsekwencje. Widać to choćby we floriografii, czyli w języku kwiatów, w którym poszczególnym roślinom przypisuje się konkretne ludzkie cechy. To właśnie ów kod wykorzystuje Szekspir w scenie ukazującej Ofelię rozdającą swoje wiele mówiące bukiety. Według tego niemal wymarłego dziś szyfru, który przetrwał wyłącznie w naukowych spekulacjach i faksymiliach albumów z epoki wiktoriańskiej, kwiat czarnuszki oznacza pochlebstwo, orlik – zdradę, fiołki – niewinność; dla elżbietańskiej publiczności ich przekaz był oczywisty.
Sztuka floriografii czerpie z bacznej obserwacji życia roślin, ich zwyczajów i środowiska naturalnego, a także wpływu, jaki mają na organizm człowieka, dlatego można ją uznać za siostrę ziołolecznictwa. W obu przywołanych historiach zachwyca mnie właśnie to, że znam niemal wszystkie wymienione tam gatunki roślin. Wiem, jak wyglądają i jak pachną, a dzięki zielarskim doświadczeniom zdaję sobie sprawę z tego, że mają niezwykłe, sekretne działanie – prawdziwe tajemne życie.
Nalewki i napary
Przez pięć lat kształciłam się w ziołolecznictwie, które obecnie nazywa się fitoterapią lub medycyną roślinną. Uczęszczałam na zajęcia z medycyny, botaniki, naturalnych surowców leczniczych, farmakologii, diagnostyki różnicowej, anatomii i fizjologii. Oprócz tego odbyłam 500 godzin praktyk klinicznych, m.in. w Stratford we wschodnim Londynie – jeszcze przed olimpiadą – gdzie leczyłam głównie mężczyzn z nadwagą, cierpiących na cukrzycę i nadciśnienie. Dopiero potem uzyskałam dyplom i otworzyłam własny gabinet w klinice prowadzonej przez moją mentorkę.
Nie powiem wam wiele o chabrach wełnistych, stokrotkach, orlikach i szafirkach, ale pozostałe rośliny wymienione przez Ofelię i znalezione w jaskini Szanidar w takiej czy innej formie znajdowały się w naszym ambulatorium. Było to ciasne pomieszczenie z półkami zapełnionymi może setką butelek z ciemnego szkła. Zostały one uszeregowane alfabetycznie i zawierały nalewki, czyli wyciągi alkoholowe z rozmaitych liści, korzeni, owoców i kwiatów. Powyżej stały puszki po chińskiej herbacie, wypełnione suszonymi ziołami, które odmierzaliśmy do przygotowania odwarów i naparów, korzystając przy tym ze staromodnej wagi aptecznej i małych odważników o wadze 5, 10 i 20 g. Nic dziwnego, że wewnątrz unosił się silny, charakterystyczny zapach – mieszanina lawendy, rumianku, lukrecji, ostrej waleriany i żywicznej, gorzkiej mirry.
Kwiatów Ofelii używaliśmy na co dzień. Rozmaryn (Rosmarinus officinalis) przydawał się jako łagodny stymulant, wyostrzający umysł, poprawiający krążenie i koncentrację. Bratek polny (Viola tricolor) był częstym składnikiem mieszanek na choroby skórne u dzieci. Fenkuł (Foeniculum vulgare) – w przekładzie Barańczaka zastąpiony czarnuszką (Nigella) – to niesamowicie aromatyczny środek wiatropędny (wspomagający trawienie), który służy także do pobudzenia laktacji u karmiących kobiet i jest na tyle łagodny, że można go podawać dzieciom.
Czy mieliśmy też rutę (Ruta graveolens) o jaskrawożółtych kwiatach, symbolizującą we floriografii zarówno wyrzuty sumienia, jak i Boskie miłosierdzie? Nie pamiętam, ale na pewno się o niej uczyłam. Rosła w ogrodzie mojego chłopaka i któregoś razu bezmyślnie roztarłam w palcach jej liść. Następnego dnia dłoń miałam spuchniętą i pokrytą wysypką, która swędziała i piekła przez dobry tydzień. Podobnie jak wiele innych toksycznych roślin rutę wykorzystywano w medycynie ludowej do przerywania ciąży („spędza dziecię nieżywe” – jak pisał John Gerard w Herball [Herbarzu] z 1597 r.), przez co tradycja zaczęła ją kojarzyć z żalem, szczególnie u kobiet. Właśnie dlatego Ofelia wręcza to ziele Gertrudzie, matce Hamleta – wykonuje w ten sposób gest pogardy pod płaszczykiem szacunku.
A co się tyczy ziół z jaskini Szanidar, wykorzystywaliśmy przeciwzapalne właściwości chabra (Centaurea cyanus) i skrzypu polnego (Equisetum arvense) u osób z chorobami stawów. Jednak to przede wszystkim obecność krwawnika sprawia, że ów neandertalski pochówek cieszy się takim zainteresowaniem zielarzy. Większość z nas ma szczególny sentyment do tej niepozornej polnej rośliny o drobnych różowawych lub białych kwiatach, tworzących płaskie kępki zwane fachowo kwiatostanami. Potoczna nazwa tego zioła wiąże się z jego reputacją jako środka ściągającego, hamującego krwawienie i przyśpieszającego gojenie się ran. Jakby tego było mało, krwawnik działa także przeciwzapalnie i napotnie, co przydaje się przy rozmaitych schorzeniach: od zapalenia oskrzeli przez nadciśnienie i żylaki aż po bolesne miesiączki.
Gdy pracowałam w klinice, ziołolecznictwo przechodziło właśnie kolejny etap modernizacji – stopniowo odchodziło od hipisowskiej retoryki popularnej w latach 60. i 70. XX w. na rzecz bardziej naukowego podejścia i szukania oparcia w badaniach klinicznych. W trakcie studiów licencjackich – pierwszych, jakie uruchomiono na tym kierunku – uczyłam się farmakologii i farmakodynamiki, zapamiętywałam składniki aktywne i zgłębiałam ich wpływ na organizm. Dyskutowaliśmy o podwójnie ślepych próbach z użyciem placebo oraz interakcjach ziół z farmaceutykami. Każdy zielarz z mojego pokolenia wie doskonale, że dziurawiec zwyczajny (Hypericum perforatum), stosowany w terapii depresji i stanów lękowych, zwiększa aktywność enzymów cytochromu P450, przez co może przyśpieszać metabolizm niektórych leków i osłabiać ich działanie.
Współczesna nauka nierzadko potwierdza i uzasadnia tradycyjne zastosowanie roślin. Spójrzmy chociażby na skromną pokrzywę, wplataną do wianka przez nieszczęsną Ofelię. W medycynie ludowej wykorzystuje się ją do oczyszczania krwi oraz jako tonik. Napar z liści pokrzywy stosuje się miejscowo na rany, oparzenia i stany zapalne lub doustnie w leczeniu biegunki i dyzenterii.
W biblii zielarzy nowej ery, wydanej w 1999 r. książce Principles and Practices of Phytotherapy [Zasady i praktyka fitoterapii] Kerry’ego Bone’a i Simona Millsa, można przeczytać: „Wyciąg z liści pokrzywy oraz wyodrębnione z niego kwasy kawowy i jabłkowy (główny fenolowy składnik wyciągu) w zależności od stężenia mogą być częściowymi inhibitorami cyklooksygenazy i reakcji z udziałem 5-lipooksygenazy”. Ta sama melodia, inne słowa.
Nie mogę się wypowiadać w imieniu wszystkich zielarzy, jednak ja osobiście nigdy nie odnalazłam się w tym dyskursie, i to nie dlatego, że zniechęca mnie jego naukowość. Po prostu wątpię, czy zdolność do izolowania i nazywania coraz większej liczby mikroskopijnych komponentów rzeczywiście zbliża nas do zrozumienia, w jaki sposób zioła oddziałują na organizm. Leczenie ziołami to skomplikowany proces. Każda roślina zawiera szereg aktywnych składników: alkaloidów, saponin, tanin, glikozydów oraz śluzów, które wspomagają, wzmacniają i osłaniają się nawzajem. A to przecież nie wszystko, ponieważ środek zielarski może stanowić mieszankę pięciu czy sześciu różnych ziół, którą następnie się modyfikuje lub nawet całkowicie zmienia podczas wizyt kontrolnych. Dla porównania farmaceutyki zazwyczaj bazują na pojedynczym składniku aktywnym, który ma leczyć jeden konkretny symptom.
To skomplikowane…
Złożona natura ziół jako lekarstw daleko wykracza poza świat fizyczny. Oczywiście dotyczy to w pewnym sensie wszystkich leków, ponieważ przekazywanie drugiemu człowiekowi jakiejkolwiek substancji uśmierzającej ból ma w sobie coś z magii. Nie ulega jednak wątpliwości, że recepty zielarskie mają czynić cuda inaczej niż antybiotyki. Pacjenci liczą nie tylko na działanie wynikające wprost z zawartości składników aktywnych, lecz także na głębszy proces uzdrowienia – pragną wrócić do zdrowia, odzyskać równowagę i odbudować więź z naturą. Pokładają nadzieję w przyrodzie, odwołując się do jej opiekuńczych, prozdrowotnych aspektów – choć choroby również należą do cyklu życia. Zioła, jako część natury, niosą zatem obietnicę poprawy witalności i większego poczucia zakorzenienia – ten sam rodzaj magii obecny jest też w naszym uwielbieniu dla organicznej żywności.
Nie zapominajmy ponadto o kulturowych i historycznych konotacjach roślin. Zażywając wyciąg z pokrzywy i rozmarynu lub z fenkułu i fiołka wonnego, wykraczamy poza zmechanizowany, uprzemysłowiony świat. Zyskujemy poczucie łączności z biegiem dziejów. Jest w tym pociecha – stosujemy te same praktyki lecznicze co wieśniacy w czasach elżbietańskich czy nawet sam Szekspir; odczuwamy braterstwo z bezimiennym paleolitycznym człowiekiem, który – o ile w ogóle miał zdolność mówienia – posługiwał się niezrozumiałym dla nas językiem, a mimo to podzielał nasz zachwyt nad polnymi kwiatami. Rośliny łączą ze sobą odległe epoki.
Porzuciłam pracę zielarki z wielu różnych powodów. W pewnym momencie moja mentorka zaczęła się skłaniać ku medycynie endobiogennej, zakorzenionej w teorii neuroendokrynnej, w której ciało traktuje się jak „terytorium”. Ten niezwykle skomplikowany nurt – zapoczątkowany we Francji przez dwóch onkologów, dr. Christiana Duraffourda i dr. Jeana-Claude’a Lapraza – zakłada, że zarówno choroba, jak i proces leczenia ogniskują się w układzie hormonalnym, który reguluje wszelkie funkcje organizmu niczym dyrygent prowadzący orkiestrę.
System ten wydał mi się tyleż fascynujący, co nieprzenikniony – po części dlatego, że większość artykułów na ten temat ukazywała się po francusku. Z czasem zaczęło mnie to paraliżować. Cała moja edukacja, mimo teoretycznie holistycznego podejścia, opierała się na postrzeganiu zdrowia i choroby przyjętym w medycynie konwencjonalnej, gdzie poszczególne narządy i układy w ciele rozpatruje się w oderwaniu od reszty. Tymczasem w modelu terytorialnym wszystko się ze sobą łączy. Ciało traktuje się jak wielki, dynamiczny system, w którym zioła mogą uruchomić dalekosiężne reakcje. Koniec z rozmarynem na dobrą pamięć – teraz należy go traktować jako sympatykomimetyk stosowany w leczeniu wagotonii (stanu wzmożonego napięcia nerwu błędnego), która może wywoływać chroniczne zapalenia oskrzeli lub okrężnicy, przegrzewanie kończyn, niewydolność trzustki, a także zatory w rejonie miednicy, zwłaszcza w okolicy prostaty.
To wszystko mnie przerosło. Poczułam, że wcale nie pojmuję tego, co – jak mi się wcześniej zdawało – było dla mnie jasne: jak działa ludzki organizm, zarówno w zdrowiu, jak i chorobie. Uświadomienie sobie całej tej przerażającej złożoności stanowiło punkt zwrotny. Zrozumiałam, że moje zainteresowanie ludźmi i roślinami nie wynikało z chęci dokonywania zmian, lecz z potrzeby obserwacji. To wtedy zaczęłam się angażować w pisanie i z wolna wycofywać z praktykowania medycyny.
Gdybym nadal wyznawała proste, zarozumiałe podejście do ziołolecznictwa, prawdopodobnie odczułabym wielkie rozczarowanie wskutek pewnego odkrycia, którego dokonałam długo po zamknięciu swojego zielarskiego gabinetu. Gdy archeolodzy z jaskini Szanidar znaleźli pyłki roślin wokół szkieletu neandertalczyka, którego ochrzcili imieniem Szanidar IV, założyli, że mają do czynienia z wyrafinowanym rytuałem pogrzebowym – przede wszystkim z uwagi na lecznicze właściwości ziół. Kierownik zespołu Ralph Solecki zatytułował swoją wydaną w 1971 r. książkę o słynnym znalezisku Shanidar. The First Flower People [Szanidar. Pierwsze dzieci kwiaty]. Oto co napisał: „W ostatniej epoce lodowcowej ktoś przemierzał zbocza gór w poszukiwaniu kwiatów do ceremonii żałobnej […]. Dziś wydaje się nam oczywiste, że mogiły zmarłych bliskich dekoruje się kwiatami, ale znaleźć ślady tego samego zwyczaju w miejscu neandertalskiego pochówku sprzed 60 tys. lat to zupełnie co innego”.
Okazuje się jednak, że badacze mogli popełnić typowy błąd i odczytać przeszłość przez pryzmat własnych doświadczeń. Naukowcy z University of Michigan w Ann Arbor podejrzewają obecnie, że pyłek mógł zostać wniesiony do mogiły przez wiatr lub suwaki perskie – brązowawe pustynne gryzonie, które kiedyś zamieszkiwały tę jaskinię; lubią one zakopywać na zapas orzechy i nasiona.
Osobiście uważam to odkrycie za wspaniałe i bynajmniej nie rozczarowujące. Obnaża ono bowiem głębię naszych fantazji o ludziach i roślinach, demaskuje skłonność do szukania znajomych schematów i zamiłowanie do opowieści. Jednocześnie stanowi dowód na złożoność świata przyrody, który nadal wymyka się pełnemu zrozumieniu. Bez względu na przypisywane im właściwości rośliny wciąż skrywają wiele tajemnic. Może już nie mam z nimi do czynienia na co dzień, ale lubię sobie wyobrażać, jak rosną na łąkach i w przydrożnych rowach na całym świecie. Ruta i krwawnik, pokrzywa i rozmaryn rok po roku wychylają się z ziemi, by pisać swój szyfr, którego może nigdy nie zdołamy w pełni złamać.
Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł, lead i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.