Często nieuchwytna różnica decyduje o tym, czy dane miejsce jest niebem, czy piekłem. Dobrze ukazał to pisarz Gilbert K. Chesterton, nakreślając wizję nieba, w którym zmarły spotyka chóry aniołów, zawsze posiadających jego twarz. Czy można sobie wyobrazić coś koszmarniejszego?
O tej prawdzie przekonała się także Susan Stevenson. W 1999 r. Amerykanka udała się na Hawaje, by odpocząć od trudów codziennego życia. Przespała cały lot; po przebudzeniu przewieziono ją do hotelu, który okazał się przyzwoity.
Z jednym wyjątkiem: ciśnienie w kranach było fatalne.
Czasami, gdy Susan próbowała się umyć, woda tryskała wściekle i gwałtownie; innym razem ledwo spadło kilka kropel.
Braki w higienie prędko doprowadziły do krachu psychicznego. Zaniedbane włosy niszczyły poczucie sensu istnienia; niemyte zęby szybko zaczęły boleć, uniemożliwiając wszystko.
Obsługa hotelowa nie radziła sobie z problemem. Sfrustrowana Susan zadzwoniła do swojego biura podróży, żądając wyjaśnień.
Co się jednak okazało? Głos w słuchawce objaśnił jej, że samolot, którym przyleciała, rozbił się nad oceanem i że cała załoga zginęła. Jej pobyt hotelowy był więc jej życiem pośmiertnym.
– Czy ja jestem w raju? – pytała, z nadzieją spoglądając na palmy za oknem.
– A co z ciśnieniem w kranie? – zapytał niski, złośliwy głos.
Dopiero wtedy Susan Stevenson zrozumiała, że jest w piekle.