Nowy numer „Przekroju” zbliżał się wielkimi krokami, a ja wciąż nie miałem pomysłu na swój reportaż. Spacerowałem po Sopocie w poszukiwaniu muz; udałem się do jakiejś knajpki. Z powodu przygnębienia miałem ochotę napić się czegoś mocniejszego i zamówiłem grog.
Dopijałem swoją szklankę, kiedy drzwi otworzyły się i wszedł kapitan. Wskazał na mnie palcem i powiedział krótko:
– Potrzebuję jakiegoś majtka.
Szklanka wypadła mi z ręki; pozwoliłem sobie wyrazić drobną obiekcję:
– Jestem tylko skromnym reportażystą, człowiekiem współczesnym i wrażliwym.
– Nic nie szkodzi. Zabieraj manatki, synu, i lepiej się pospiesz – odparł kapitan.
Niecałą godzinę później, pomimo wściekłej zawieruchy, byłem już na pełnym morzu.
– Dokąd płyniemy? – zapytałem jakiegoś szczerbatego kuternogę, którego zadaniem była opieka nad beczkami z rumem; jedyną odpowiedzią, jaką uzyskałem, był tajemniczy i niepokojący błysk w jego oku.
Ktoś zawołał, bym „zarefował fok”, ale odparłem, że nie rozumiem, i schowałem się za jedną z beczek.
Długo nie mogłem znaleźć dla siebie kajuty; byłem zmarznięty i zmęczony. O północy, kiedy wreszcie znalazłem w miarę suchy kąt i naiwnie sądziłem, że uda mi się zasnąć, naciągając na siebie przegryziony przez szczury kawałek płótna – otóż wtedy usłyszałem pierwszy wystrzał z działa.
Przestraszony wybiegłem na pokład, lecz szybko zorientowałem się, że nikt nas nie zaatakował.
To my atakowaliśmy.
Zapanowało niesamowite zamieszanie. Kule armatnie świstały mi nad głową. Co chwilę coś strzelało, wybuchało; ktoś z krzykiem wypadł za burtę. Kuternoga rzucił mi jakąś szablę, ale chwyciłem od złej strony – strasznie zabolało.
Postanowiłem, że zanim dołączę do bitki, poszukam jakiegoś bandaża. Próbowałem zasięgnąć języka, gdzie znajduje się apteczka, ale załoga była tak zajęta fechtunkiem, że dałem za wygraną i wróciłem do swojego suchego kąta; używając kawałka płótna, zrobiłem prowizoryczny plaster.
Pomimo zadraśnięcia i hałasów na górze udało mi się zasnąć. Zdaje się, że na chwilę się przebudziłem i wołałem o jadło i słodką wodę, ale nikt mnie nie usłyszał.
Ocknąłem się na jakiejś plaży, otoczony rupieciami. Zrozumiałem, że okręt zatonął. Zdaje się, że obok leżał kapelusz kapitana, który nie miał tyle szczęścia, co ja. „Głupi to ma szczęście” – pomyślałem.
Szczęśliwie chwilę później spotkałem przechodzącego plażą redaktora naczelnego i od razu podyktowałem mu całą tę zadziwiającą przygodę.