Rosyjski satanizm narodził się w XVII w. O ile wcześniejsza tradycja ludowa przedstawiała czarta jako istotę nieudolną i wartą śmiechu, o tyle w okolicach 1666 r., razem z towarzyszącymi tej dacie nastrojami apokaliptycznymi, wszystko uległo zmianie.
Powagę sytuacji spotęgował fakt, że to właśnie w tym roku doszło do wydarzenia, które wstrząsnęło krajem: do rozłamu w Kościele prawosławnym. Oczywiste było dla wielu, kto za tym stoi; mówiło się, że bestia ma swoich ludzi – właśnie satanistów. Doszło do tysięcy samobójstw, będących wyrazem buntu metafizycznego.
Pomyślałem, że byłoby niezwykle pouczające odwiedzić monastyr staroobrzędowców, spotkać ludzi, którzy przechowali pamięć o tamtych wydarzeniach, dowiedzieć się, jak dziś żyją oraz co myślą o obecności diabła i jego świty we współczesnym świecie.
Po przylocie do Moskwy nawiązałem kontakt z człowiekiem, który na ulicy zwrócił moją uwagę staroświeckim monoklem, za którym błyskało ostre, badawcze spojrzenie. Uznałem, że może coś wiedzieć w interesującej mnie sprawie.
Przedstawił się jako Piotr Jurnij i po krótkiej rozmowie zaprowadził mnie do starego budynku, położonego niedaleko pomnika Puszkina, ustawił pod ścianą w korytarzu i kazał obserwować. Domyśliłem się, że mam z ukrycia śledzić jakiś ceremoniał inicjacyjny. Dreszcz przebiegł mi po plecach: oto ujrzałem bowiem siedzącą na planie pentagramu marmurową bestię o siedmiu głowach i 14 ludzkich oczach, która wydawała polecenia mężczyznom mającym końskie łby.
– Co pan o tym myśli? – zapytał mnie po wszystkim Piotr Jurnij.
Przyznałem, że byłem pod wrażeniem, lecz od słowa do słowa stopniowo wyjaśniało się, że był to rytuał jakiejś sekty ezoterycznej, która nie miała absolutnie nic wspólnego ze staroobrzędowcami. Nie kryłem rozczarowania, ponieważ nie po to przybyłem do Rosji. Gwałtownie uciąłem swoje stosunki z Piotrem Jurnijem.
Podjąłem jeszcze kilka nieudolnych prób nawiązania kontaktu ze staroobrzędowcami (raz siłą usunięto mnie z terenu pewnego monastyru, do którego w desperacji wkradłem się nocą – nie wiedziałem, że był to monastyr żeński). Wreszcie nadszedł dzień lotu powrotnego i pogodziłem się ze swoją reporterską porażką. Być może uda mi się za trzy miesiące.