Skąd mogłem wiedzieć, że doprowadzę do katastrofy? Jadąc do Ekwadoru, zamierzałem jedynie spotkać się z wodzem bardzo płochliwego plemienia Huaorani. Naiwnie i sentymentalnie licząc na kontakt ze światem, którego już nie ma – światem zaczarowanym, przedindustrialnym – nie mogłem podejrzewać, że go zniszczę.
23 sierpnia 2020 r. razem z tłumaczem don Juanem dotarliśmy do głównej wioski Huaorani, położonej na obrzeżach lasu tropikalnego. Wódz chętnie przyjął nas w swojej chacie, a wyglądał olśniewająco, jak z obrazka: jego wargi obciążała błyszcząca biżuteria, gesty miał pełne szlachetności, sylwetkę wyprostowaną. Jednocześnie w jakiś sposób wydawał mi się znajomy, niby brat, choć z innej planety (istotnie, byliśmy równolatkami).
Zapytałem go przewrotnie, jak rozróżnić społeczeństwo „pierwotne” od „cywilizowanego” (zazwyczaj nad takimi kwestiami zastanawiają się tylko ludzie „cywilizowani”). Wódz zaczął energicznie tłumaczyć: społeczeństwa pierwotne porównał do mechanicznego zegarka, cywilizowane zaś – do maszyny parowej. Te nowoczesne porównania powinny były wzbudzić moją czujność, ale słuchałem dalej zauroczony. „Maszyna parowa – opowiadał – potrzebuje paliwa, którym są niewolnicy, chłopi, ludy kolonizowane, robotnicy; u nas, w naszym plemieniu, tego nie ma, nie ma mniejszości, nie ma żadnego wyzysku”.
Nagle mnie olśniło: mój rozmówca wygłaszał poglądy wielkiego francuskiego antropologa Claude’a Lévi-Straussa. Kiedy wymieniłem nazwisko tego uczonego, wódz spłonął rumieńcem. Co się okazało? Wódz nie był w ogóle Indianinem, lecz doktorantem z Polski, który kilkanaście lat temu, chcąc zaprotestować przeciw żenująco niskiemu stypendium, porzucił pracę na uczelni i zamieszkał w ekwadorskiej głuszy. Wykorzystał swoje kulturoznawcze wykształcenie i zaczął podawać się za Indianina. Jego wiedza w dziedzinie antropologii oraz etnologii była tak imponująca, że lokalne ludy się nim zachwyciły i uznały go za swojego przywódcę politycznego i duchowego.
Mało tego, szybko wyszło na jaw, że wódz to w dodatku mój kolega ze studiów. Poczułem wielkie rozczarowanie. Po jakimś czasie jednak, gdy emocje opadły, zgodziłem się, by wódz przedstawił mnie pozostałym mieszkańcom wioski. Niewiarygodne, ale okazało się, że byli to sami Europejczycy (głównie niespełnieni naukowcy i kryminaliści-uciekinierzy). Moje pojawienie się najwidoczniej wzbudziło w nich tęsknotę za Starym Światem, bo raptownie wszyscy zaczęli błagać don Juana, by zawiózł ich do najbliższej miejscowości.
No i taki był koniec Huaorani.