Adepci czasem pytają mnie, jak zacząłem przygodę z Nieuważnością i co takiego spowodowało, że postanowiłem wstąpić na Niewyraźną Ścieżkę, stając się pierwszym i jak na razie ostatnim mistrzem tej szkoły życia. Jestem gotów udzielić odpowiedzi na to pytanie. Nie mam co prawda pewności, czy historia, którą tu przedstawię, jest prawdziwa, czy też utkałem ją ze strzępków snów i wrażeń – ale to bez znaczenia, przynajmniej dla kogoś, kto pobieżnie choćby obeznany został z arkanami Nieuważności.
Było to przed dwoma lub trzema laty, wiosną albo jesienią, w wielkim polskim mieście.
Z kartą płatniczą w dłoni wszedłem do autobusu środkowym wejściem, gotów do zakupu biletu w automacie. Automatu jednak nie było. Widziałem go jeszcze przez kilka sekund w miejscu, gdzie powinien stać (czyli w autobusowej zagrodzie na wózki i rowery). Rozmywał się na moich oczach, by wreszcie zniknąć zupełnie. W takiej sytuacji karta płatnicza, którą dzierżyłem, była bezużyteczna.
I co dalej, pytacie? Oto w odległości kilku metrów, z lewej strony, dostrzegłem kątem oka cyfry: 3, 7, 0 i chyba jeszcze jedną. Zawsze, kiedy widzę cztery lub trzy cyfry jedna przy drugiej, sumuję je odruchowo, a uzyskany wynik służy mi do tajemnych, krótkoterminowych przepowiedni. Nie wiem, gdzie i kiedy nabrałem tego obyczaju, i pewnie nie dowiem się już nigdy – czym się zresztą nie przejmuję.
Tym razem wróżba była wyjątkowo pomyślna. Poczułem się zachęcony, spojrzałem nieco wyżej i zobaczyłem wąsy. Przeszedł mnie dreszcz. Zorientowałem się bowiem, że wspomniane cyfry umieszczone były na plakietce kontrolera biletów.
Odwróciłem się, aby wysiąść, ale drzwi prawie się już zamknęły, została szpara nie szersza niż 10 centymetrów i nadal się zmniejszająca. Za późno.
Jakież było następnie moje zdziwienie, kiedy okazało się, że mój but tkwi już w tej szparze. Automatyczne drzwi, wyczuwszy opór, rozwarły się. Moja noga, szybsza niż głowa, mnie uratowała. Nie tylko przed stratą finansową, ale też przed upokorzeniem związanym z faktem, że zamierzałem kupić bilet, ale mi się nie udało. Karta płatnicza w dłoni świadczyłaby zdecydowanie na moją niekorzyść. Pewnie próbowałbym udawać przed kontrolerem, że zawsze jeżdżę na gapę, ale nie sądzę, żeby mi uwierzył. Gardziłby mną podwójnie.
Wyprowadzony przez własną nogę z trudnej sytuacji przeszedłem wstrząs, iluminację i duchową rewolucję. Wszystko to, co wcześniej uznawałem za psychiczny złom i wynaturzenie, stało się nagle moim skarbem, drogowskazem i wizytówką.
Weźmy choćby obyczaj przypisywania znaczeń liczbom, którego kiedyś się trochę wstydziłem. Dziś nie próbuję już pozbywać się tego natręctwa, przeciwnie, staram się je nasilać i rozszerzać. Nauczyłem się odczytywać nie tylko mowę liczb, ale także figur geometrycznych, kolorów, pęknięć płyt chodnikowych, patyków. Im więcej źródeł – tym lepiej. Wcale już nie interesuje mnie, czy ta lub tamta wróżba się spełni, skoro rzeczywistość zaraz serwuje mi kolejny znak, który miesza się z poprzednimi, tworząc mroczną gęstwinę odniesień. Zazwyczaj nie wiem już nawet, czego te wszystkie znaki miałyby dotyczyć, kocham je dla nich samych za to, że dzięki nim mogę nieustannie mijać się z rzeczywistością i praktykować Nieuważność.