Pewnego razu zobaczyłem ohydną scenę: pies tarmosił kota. Ponieważ kocham zwierzęta, więc przywaliłem psu, aż się przewrócił.
– Brutalu! – usłyszałem głos za plecami. Odwróciłem się. Przemawiał barczysty mężczyzna. – Brutalu! Pieska bijesz?
I zanim zdołałem powstrzymać sadystę rąbnął w kota, aż biedne zwierzę omal nie straciło przytomności. Zerwało się jednak i stawiło czoła psu, który tymczasem także stanął był na nogi. Zawrzałem gniewem.
– Pan myślisz, że to panu ujdzie na sucho? Pan myślisz, że kotek, chociaż nie ma głosu i nie umie się poskarżyć, nie czuje i nie cierpi? On nie tylko odczuwa ból fizyczny, ale także przeżywa upokorzenie, którego mu pan nie zaoszczędził. Panu się zdaje, że prześladowane zwierzę nie ma się do kogo zwrócić w tej sprawie? To pan się myli Ja na to nie pozwolę!
Tym razem trafiłem psa w ucho, ale noga mi się omskła, więc tylko się zatoczył. Nieznajomy rozluźnił krawat i powiedział:
– To, co pan robi, zasługuje na największe oburzenie. Pies od najdawniejszych czasów był wiernym przyjacielem człowieka. Jeszcze w epoce jaskiniowej czuwał u jego stóp. A pan… pan…
Tu widocznie brakło mu słów bo w milczeniu silnie szarpnął kota za ogon. Krew zakipiała we mnie.
– To potworne! – zaryczałem. – I to się nazywa człowiek? Dwudziesty wiek? Prawie trzysta lat od pierwszego wydania „Myśli” Pascala, niespełna sześćdziesiąt od manifestu cara Mikołaja? Hańba!
Odebrało mi dech, ledwo zdołałem wyrwać sztachetę, bo mnie już ręka bolała, pies był kościsty. Tamten zesztywniał i rzekł cicho:
– Co? Sztachetą? Dobrze, ja ci pokażę.
I porwawszy cegłę wycelował nią, barbarzyńca, w kota. Widząc to, ogarnięty szlachetnym uniesieniem chciałem poczęstować psa grubszym końcem. Niestety, pies zaczął uciekać. Kot również. Puściliśmy się za nimi pędem, ja ze wzniesioną sztachetą, on z cegłą w dłoni. Dobywałem resztek sił, bo nie mogłem przecież dopuścić, w imieniu ludzkości, żeby ten złoczyńca mnie wyprzedził. Na nieszczęście pies biegł szybciej ode mnie, kot także. Wkrótce i pies i kot zniknęli w zaułkach. Przystanęliśmy, śmiertelnie zdyszani. Wzbudzał we mnie najgłębsze obrzydzenie, ale bałem się go uderzyć, bo mógłby mi oddać. On myślał tak samo, bo chociaż dalej trzymał cegłę, to jednak nie próbował z niej zrobić użytku.
Przedstawiłem się. On również uchylił kapelusza. Powiedział:
– Bardzo mi przyjemnie, …icz jestem, magister.
– Ładną mamy pogodę – podjąłem, gardząc nim do głębi duszy. – Słoneczko… – dodałem, żeby go jeszcze bardziej poniżyć.
– Owszem, grzeje, niczego sobie… – zgodził się plugawy ugodowiec.
– Może byśmy tak gdzieś, tego… – wstąpili? – dorzuciłem.
– Można by – przytaknął.
Poszliśmy. Niech wie, że ze mną nie ma żartów.
Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – tekst pochodzi z archiwum, nr 859/1961 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go tutaj.